poniedziałek, 23 grudnia 2013

[11] Z innej perspektywy

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Camisado" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Annabeth obudziła się, słysząc ciche, choć zdecydowane stukanie do drzwi. Podniosła się na łóżku i siadając na brzegu, popatrzyła na stojący na szafce nocnej zegarek. Czerwone cyfry z początku nieco mąciły się jej w oczach, ale w końcu udało jej się odczytać godzinę - dwadzieścia trzy po trzeciej.
   Komu życie było tak niemiłe, że budził ją w środku nocy?
   Spojrzała na Percy'ego, śpiącego spokojnie po drugiej stronie ich wspólnego łóżka. Nie zdziwiło jej, że się nie obudził; w przeciwieństwie do niej, Glonomóżdżek miał naprawdę kamienny sen.
   Pukanie rozległo się jeszcze raz, przyprawiając Annabeth o lekki dreszcz, tym razem bardziej natarczywe, głośniejsze i trochę bardziej niecierpliwe.
   Córka Ateny wstała z łóżka, odgarnęła z czoła kręcone blond włosy, którym udało się zasłonić część jej twarzy, i ostrożnie podeszła kilka kroków, aby otworzyć drzwi.
   Jej oczom ukazał się zdyszany i raczej zaniepokojony Nico. Widać było, że przed chwilą również został wytrącony ze snu, bo miał na sobie tylko luźną, popielatą koszulkę bez rękawów i czarne bokserki. Jego jasna skóra wydawała się teraz być zupełnie biała i trochę przerażająca, jak u ducha.
   - Co się...? - zaczęła Annabeth.
   - Rachel - wysapał Nico. Musiał się naprawdę spieszyć, skoro bieg do Wielkiego Domu aż tak go zmęczył, albo po prostu praca w Podziemiu nieco pogorszyła jego kondycję fizyczną. - Miała wizję. Malowała przez noc.
   - Co z tego? - spytała półbogini, skonfudowana. Od jakiegoś czasu ruda prawie każdej nocy widziała coś we śnie i przelewała to potem na płótno. - Daj mi spać, Nico. Wizja Rach może poczekać do rana.
   Syn Hadesa nie odpowiedział, tylko chwycił Annabeth za nadgarstek i pociągnął ją za sobą, uważając, by nie potknęła się na schodach, prowadzących na parter Wielkiego Domu.
   - Ta wizja nie może na nic czekać, Annabeth - rzekł w końcu, tak poważnym tonem, że słysząc go, nawet największy lekkoduch straciłby nagle całą swoją ochotę do śmiechu.
   Annabeth wsunęła na nogi stojące przy drzwiach wejściowych japonki Percy'ego, sporo na nią za duże - jeśli to coś ważnego, nie miała czasu szukać swoich butów - po czym dała się poprowadzić aż do jaskini wyroczni.
   Kiedy dotarli na miejsce, poczuła, że Nico miał rację. To nie była jedna z tych wizji, które Rachel miewała teraz nadzwyczaj często. Łączyła się z nimi tematem, lecz tym razem było to coś o wiele, wiele większego, a tym samym - bardziej niepokojącego.
   Annabeth popatrzyła smutno na upaćkaną farbą Rachel, śpiącą w kącie groty. O ile jej wcześniejsze widzenia przedstawiały pojedyncze momenty, dające się przelać na relatywnie małe, zwyczajne płótna, o tyle teraz dzieło rudowłosej zajmowało wszystkie gładkie ściany jaskini, a także jej podłogę i sufit i przedstawiało każdą sekundę bitwy o Manhattan.
   Jeszcze jedna rzecz różniła ten obraz, a właściwie, obrazy, od pozostałych - tym razem Rachel przedstawiła wszystko z perspektywy żołnierzy Pana Czasu.

~*~

   Sean rozejrzał się po dość sporym, żółtym namiocie, do którego przyprowadzono go wraz z Cindy i Jaredem. Początkowo zaniepokoiło go to, że nie ma z nimi Madison, ale jakaś wysoka, brązowowłosa kobieta w eleganckiej, białej sukni powiedziała mu, że ktoś zajmuje się jej ranami.
   Namiot był zbiorem najróżniejszych przedmiotów. Pod wspartym na metalowym stelażu, bladojajecznym brezentem znajdowało się praktycznie wszystko, zaczynając od automatu do gry w Pac-mana, przez wypchanego lamparta, na porozrzucanych wszędzie butelkach po winie kończąc. Wisienką na torcie był ogromny perski dywan, rozwinięty na podłodze.
   - Powiedzcie mi proszę z łaski swojej, dlaczego przeszkadzaliście Chiantiemu, kiedy ucinał sobie poobiednią drzemkę? - zapytał nagle siedzący na ustawionym dokładnie naprzeciw nich składanym krześle mężczyzna w średnim wieku, ten sam, który kazał im zejść z grzbietu jaszczura. Był równie dziwny, jak jego namiot - miał na sobie hawajską koszulę w panterkę i bermudy i co chwila popijał coś, najprawdopodobniej wino, skoro puste butelki walały się wszędzie, a w rogu Sean zauważył stojak z pełnymi. - I dlaczego rozzłościliście Złotko? Biedna, gdzieś się teraz schowała. Gdybym nie wiedział, że jesteście z tego cholernego Obozu, już dawno zmieniłbym was w jakieś roślinki, a ty - wskazał na Seana. - Ty, młodzieńcze, za to, co chciałeś zrobić, byłbyś małą kupką piasku na podłodze.
   Syn Hermesa nerwowo przełknął ślinę. Nie chciał wiedzieć, jak to jest być kupką piasku.
   - E... - zaczął Jared, nieco zmieszany. - Chcieliśmy tylko znaleźć hotel, który powinien być w tamtym miejscu, ale zamiast niego był tam ten bazyliszek i...
   - Bazyliszek?! - wrzasnął mężczyzna i rąbnął kielichem w podłokietnik turystycznego krzesła. - Czy ty myślisz, że jestem szalony, synu Aresa? Na Hefajstosa, gdyby Złotko była bazyliszkiem, już dawno pozamieniałaby nas w posągi, prawie jak Meduza! Gdybym niedawno nie pogodził się z twoim ojcem, już byłbyś nieżywy, albo w najlepszym przypadku szalony, Jordan!
   - Jared - poprawiła szybko Cindy, która jako jedyna zdawała się zachowywać zimną krew, choć była najbardziej wykończona. - Panie Dionizosie, proszę się uspokoić, nie chcieliśmy nikomu zrobić krzywdy. Pana... zwierzak sam nas zaatakował - uśmiechnęła się przepraszająco, ale chyba nie podziałało, bo Dionizos nie wydawał się przekonany.
   - Macie szczęście - warknął i poprawił się na krześle, wzdychając ciężko. - Ale jeszcze raz wejdziecie mi w drogę, to przysięgam...
   - Co się dzieje, Di? - odezwał się kolejny męski głos, tym razem dobiegający zza pleców trójki półbogów.
   Sean odwrócił głowę, tak samo jak pozostali dwoje, i zobaczył dużo młodszego od Dionizosa, wysokiego blondyna ze smartfonem w ręku i okularami przeciwsłonecznymi na nosie.
   - Tata! - krzyknęła nagle Cindy i podbiegła do niego, by przybić piątkę i wymienić uściski na powitanie, choć wyglądali bardziej jak rodzeństwo niż jak ojciec i córka.
   "To musi być Apollo" - pomyślał natychmiast Sean.
   - Już psujecie wujowi zabawę? - spytał Apollin, śmiejąc się głośno, po czym zdjął okulary i zawiesił je sobie na dekolcie granatowego, markowego t-shirta. - Dionizosie, nie strasz biednych dzieci - dodał i zaczął sprawdzać coś na ekranie telefonu.
   - Biednych dzieci? - starszy bóg zmarszczył brwi po raz kolejny. - Prawie zabili moje oba pytony, a ty nazywasz ich biednymi dziećmi?!
   Apollo westchnął znad trzymanego w dłoni urządzenia, poprawił włosy i spojrzał w kierunku poirytowanego Dionizosa.
   - Nie traktuj ich tak surowo - powiedział poważnie, po czym diametralnie zmienił ton. - Na Olimp-booku piszą, że ostatnio w ogóle stałeś się jakiś taki markotny. To chyba niedobrze jak na boga zabawy, prawda? - uśmiechnął się po raz kolejny i dodał jeszcze: - Porządna impreza na pewno dobrze ci zrobi - podszedł do brata i pomógł mu wstać z krzesła. - Bachantki już chyba dotarły - oznajmił w końcu, wyprowadzając Dionizosa z namiotu.

~*~

   Budzę się w jakimś dziwnym miejscu. Nie jestem pewna, ale sądząc po bladożółtym brezencie rozłożonym wysoko ponad moją głową, jest to jakiś namiot lub przynajmniej coś w tym rodzaju. Dziwne, bo ostatnie, co pamiętam, to gruzowisko, potwór i ten idiota Sean, nazywający mnie Mallory. Nie mam pojęcia, skąd mu się to wzięło, ale miło by było, gdyby po tygodniu spędzonym razem na misji zapamiętał chociaż, jak mam na imię.
   Kiedy próbuję się poruszyć i wstać z polowego łóżka, na którym mnie położono, zauważam, że ktoś zabandażował mi prawą rękę i zawiesił ją na owijającym się wokół szyi temblaku, a prócz tego moje ręce i nogi pokryte są większymi i mniejszymi opatrunkami wszelkiego typu. Nie mam także na sobie zbroi, a moje dotychczasowe ubrania zastępuje sięgająca mi do kolan lekka, biała sukienka (lub tunika; jak zwał, tak zwał, ja się na tym nie znam) w starogreckim stylu, spięta w talii cienkim paskiem z ciemnobrązowej skóry. Włosy mam umyte i puszczone luźno na ramiona - w porównaniu z tym, jak tłuste i posklejane były wcześniej, teraz są jak aksamit.
   Rozglądam się po namiocie, szukając kogoś, kto wyjaśniłby mi, co się tu w ogóle wyrabia. W kącie dostrzegam jakąś kobietę, ubraną w podobną sukienkę co ja, tylko znacznie dłuższą, uczesaną także na grecką modłę - jej brązowe włosy są spięte w obfity kok, a niektóre pasma zaplecione w cienkie warkoczyki.
   - Uhm... - odchrząkuję. - Proszę pani?
   Brunetka odwraca wzrok w moją stronę, a następnie podchodzi do mojego łóżka i ostrożnie siada na brzegu.
   - Nareszcie się obudziłaś! - mówi entuzjastycznie, potrząsając dłonią w radosnym geście. - Mów mi Lamia, dobrze? "Proszę pani" brzmi trochę zbyt formalnie, nie uważasz? - chichocze, a jakieś piętnaście złotych bransoletek na jej drugiej ręce grzechocze, wydając zimny, metaliczny dźwięk, kiedy sięga po szklankę z jakimś dziwnym płynem o kolorze zaschniętego na asfalcie błota. - A teraz napij się trochę nektaru, ptaszyno. To przyspieszy zrastanie się ręki - tłumaczy, podając mi naczynie.
   Staram się zignorować to, że nazwała mnie ptaszyną i biorę łyk, spodziewając się, że napój będzie smakował równie obrzydliwie, jak wygląda, ale, ku mojemu zdziwieniu, do złudzenia przypomina dietetyczną colę z McDonald's, ulubiony napój mojego brata.
   Opróżniam duszkiem całą szklankę i niemal czuję, jak kości prawego przedramienia wracają do prawidłowego stanu.
_________________________________
Myślałam, że już nie zdążę dodać nic przed Gwiazdką, ale proszę - sama siebie zaskoczyłam. Krótko, bo krótko, ale jest.
Partię Seana zmieniałam chyba jakieś tysiąc razy, zaraz pewnie znajdę jeszcze coś, co mi się w niej nie podoba; szczęście w nieszczęściu, że już to upubliczniam.
No i powoli wracamy do punktu widzenia Madison, ale jeszcze nie wiem, czy będę się go trzymać w najbliższym rozdziale, bo mam w planach całkiem zabawny zwrot akcji.
Jeszcze raz, najlepsze życzenia świąteczne dla wszystkich, dużo, duuużo ciepła, zdrowia, spełnienia marzeń i naprawdę wszystkiego, wszystkiego najlepszego (oh, jak ja nie umiem składać życzeń, przepraszam)!
Uściski,
Cece.

wtorek, 17 grudnia 2013

[10] Mallory i Złotko

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "D Is For Dangerous" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Sean znieruchomiał, widząc, jak bazyliszek odtrącił Madison łapą. Pospiesznie wyciągnął spod stosu srebrnych naczyń największą tacę, jaką tylko znalazł, błyszczącą w świetle słońca i odbijającą wszystko jak lustro, po czym co sił w nogach podbiegł do leżącej na stercie gruzu córki Hadesa.
   Była nieprzytomna i chyba nie oddychała. Na ramionach i nogach miała wiele ran - przeważnie małych, ale wciąż ran - a jej prawa ręka była wygięta pod dziwnym, dosyć nienaturalnym kątem, w dodatku w miejscu, które nigdy nie powinno się zginać. Jej wciąż pokryta błotem, czarna jak smoła zbroja była powgniatana, a napierśnik rozwiązał się na wysokości pierwszego czy drugiego żebra, odsłaniając kawałek zakrwawionej, granatowej koszulki.
   Usta Madison były lekko rozchylone, zupełnie tak, jakby po prostu zasnęła, a wzdłuż lini szczęki, w miejscach, gdzie wbiły się kawałki żwiru, widniały karminowoczerwone plamki. Kiedy chłopak ułożył ją na plecach, zauważył także rozcięcie nad lewą brwią.
   Klęknął przy rannej i sprawdził puls. Żyła, to akurat było pewne, ale cios potwora, a później upadek, musiały wytrącić ją ze świadomości.
   - Obudź się, Mel. Nie odejdziesz, nie teraz - chwycił ją za ramiona i delikatnie potrząsnął, starając się nie rozjątrzyć dotychczasowych ran i nie zrobić nowych. - Otwórz oczy. Spójrz na mnie.
   Przez ręce Madison przebiegł lekki dreszcz. Dziewczyna najpierw zacisnęła dłonie w pięści, a później rozluźniła je i zaczęła mamrotać coś, czego nie dało się do końca zrozumieć.
   - Miałeś chyba pokazać mu lustro - wychrypiała w końcu. - Nie lekceważy się rozkazów dowódcy, Królu Złodziei, a w tej chwili twoim dowódcą jestem ja - dodała, kaszląc.
   - Wiesz, jak... - Sean odwrócił wzrok na widok zmarszczonych brwi półbogini. - Jeśli zginiesz, to raczej nie będziesz mogła nikim dowodzić, Mallory - dokończył po kilku sekundach pauzy.
   Madison przewróciła lodowoniebieskimi oczami.
   - Ja tak łatwo nie umieram, uwierz. Zresztą, nie po to tu przyjechałam, żeby zginąć - powiedziała. - A teraz... - zaczęła, lecz na dźwięk wysokiego, dziewczęcego pisku zamilkła i odwróciła głowę w stronę bazyliszka, ścigającego wystraszoną Cindy i próbującego zrzucić sobie Jareda z grzbietu.
   - Po prostu zneutralizujcie tego potwora, czymkolwiek by nie był, rozumiemy się? - poleciła w końcu. - I nie sknoćcie tego, bo uduszę - później wysyczała jeszcze kilka słów, z których chłopak wychwycił tylko "nie" i "Mallory".
   Sean wstał z kucków i poprawił lewy naramiennik, po czym odwrócił się i zrobił kilka kroków w stronę jaszczura.
   - Taca, półgłówku - zatrzymało go ostentacyjne westchnięcie Madison.
   Pospiesznie odwrócił się i podniósł srebrne naczynie z ziemi, chwytając je jak tarczę i pobiegł w kierunku bazyliszka, po drodze wyjmując miecz z pochwy przy pasku.
   Potwór miotał się dookoła, miażdżąc wszystko, co tylko znalazło się pod jego stopami (jeśli łuskowate, masywne łapy można było uznać za stopy). Gdzieś pomiędzy cały czas poruszającymi się nogami gada Sean zauważył Cindy, starającą się skupić na sobie jego uwagę. Musiał przyznać, że nie spodziewałby się po niej tak dobrej kondycji fizycznej - od dobrych kilkunastu minut biegała pełnym sprintem po nierównym podłożu gruzowiska. Jared starał się zrobić to, co obaj mieli za zadanie - pokazać bazyliszkowi jego własne odbicie. Niestety, albo coś mu nie szło, albo miał spore braki w wiedzy z zakresu biologii, bo zamiast na głowie jaszczura, znalazł się w niedalekiej okolicy jego wciąż zmieniającego ułożenie ogona, wykrzykując raz po raz jakieś przekleństwo, chyba po grecku.
   - Na oklaski czekasz? - krzyknął do Seana, kiedy tylko zauważył go w pobliżu.
   Syn Hermesa jeszcze raz obejrzał się na Madison, której głowa znowu opadła bezwładnie na ramię, po czym szybko ocenił sytuację, starając się wybrać najdogodniejszy moment i wskoczyć na nogę potwora.
   Kilka sekund później wspinał się już po srebrnoszarych łuskach bazyliszka, co nie byłoby takie trudne, gdyby tylko gad cały czas się nie poruszał, próbując złapać Cindy, wystrzeliwującą w jego kierunku kolejne strzały z kuszy. Co chwilę oglądał się także przez ramię na Madison, sprawdzając, czy wszystko z nią w porządku (lub może nie tyle czy była w porządku, ile czy po prostu znowu nie straciła przytomności).
   Kiedy Sean znalazł się w końcu na grzbiecie jaszczura, Jaredowi jakoś udało się do niego przybliżyć.
   - Osłaniaj mnie - polecił syn boga wojny, po czym zaczął balansować na grzbiecie wciąż wierzgającego i miotającego się na wszystkie strony zwierzęcia, próbując dostać się do głowy.
   - Dlaczego ja mam osłaniać ciebie? - zdziwił się Sean. To jemu pierwszemu Madison wyznaczyła za cel pokazać bazyliszkowi siebie samego.
   - Bo masz miecz, a ja nie - wyjaśnił Jared niecierpliwie po kolejnym szarpnięciu gada. - Masz jeszcze jakieś głupie pytania czy możemy wreszcie brać się do roboty?
   - Jak sobie życzysz - syn Hermesa wzruszył ramionami i ruszył za drugim półbogiem po łuskach, starając się nie spaść na ziemię.
   Choć skóra gada była twarda, a poszczególne jej segmenty przypominały trochę kamienie, którymi wybrukowane są zazwyczaj stare ulice, trzeba było uważać, żeby się na nich nie poślizgnąć. Seanowi przeskakiwanie po nich szło całkiem nieźle, jednak Jared, sporo cięższy, a przede wszystkim mniej zwinny, chwiał się na wszystkie możliwe strony, zupełnie jak wańka-wstańka. Na szczęście niedługo później obu chłopakom udało się dotrzeć do czubka głowy potwora, gdzie znajdował się wcześniej mniejszy gad, który na szczęście (lub nie, zależy z czyjej perspektywy patrzeć) zeskoczył na ziemię i zaczął gonić Cindy pomiędzy nogami większego.
   Kiedy starszy półbóg miał ześlizgnąć się przed oczy bazyliszka, Sean zatrzymał go, mocno chwytając za ramię, i niemal wbijając mu paznokcie w biceps.
   - O co ci chodzi, koleś? - obruszył się Jared, wyszarpując się z uścisku.
   - Teraz ty mnie osłaniasz - zarządził Sean, poprawiając drugą rękę, w której teraz ściskał tacę i miecz.
   Syn Aresa spojrzał na niego podejrzliwie.
   - A to niby dlaczego?
   - Miałeś kiedykolwiek do czynienia z bazyliszkiem? - spytał młodszy z chłopców, nieco bardziej arogancko brzmiącym tonem, niż zamierzał.
   - Nie, ale założyłbym się, że też nie masz pojęcia, co z tym czymś zrobić - odpowiedział krótko Jared.
   - No to byś przegrał - odciął się Sean, choć nie wiedział, skąd tak nagle wzięła się u niego umiejętność pokonywania bazyliszków. Pierwszy raz miał takie stworzenie przed sobą, ale czuł, że doskonale wie, jakiej techniki użyć, by je pokonać, nawet bez użycia triku z lustrem.
   Zgrabnie ominął towarzysza i ześlizgnął się po czaszce potwora, zatrzymując się dokładnie nad nozdrzami potwora. Spojrzał najpierw w jedno, a potem drugie wściekle kanarkowe oko jaszczura, a następnie schował miecz. Albo on, albo lustro. Zablokował stopy w szczelinach pomiędzy łuskami i wyciągnął tacę przed ślepia bazyliszka, zmuszając go do spojrzenia w jej gładką, srebrzystą powierzchnię.
   - A teraz zginiesz, jaszczureczko - wyszeptał odważnie.
   Ku jego zdziwieniu, nic się nie stało. Potwór tylko na chwilę stanął w miejscu i wysunął przed siebie jedną z przednich łap. Następnie gwałtownie skoczył do przodu, kompletnie wytrącając Seana z równowagi, a gdyby nie zablokowane stopy i kostki, syn Hermesa byłby już dawno leżał na ziemi.
   - I co? - zaśmiał się Jared kpiąco. - Nadal jesteś taki pewien, że umiałbyś pokonać to dziwne coś?
   - Nie rozumiem... Coś musiało pójść nie tak. Nie wiem, co, ale... - chłopak spojrzał w stronę sterty gruzu, na której opierała się wcześniej Madison i natychmiast urwał, widząc, że dziewczyna zniknęła. - Jedyne logiczne wytłumaczenie jest takie, że to nie bazyliszek - dodał po chwili.
   Niespodziewanie gdzieś w dole rozległ się jakiś pisk, a sądząc po tonie i wysokości dźwięku, wydała go z siebie jakaś dziewczyna.
   Sean momentalnie znieruchomiał.
   - Mallory?
   - Jaka Mallory? - zdziwił się Jared. - Z tego, co się orientuję, nie ma tu nikogo o takim imieniu.
   Syn Hermesa rozglądał się chwilę, ale nie powiedział nic.
   - Co? O jakim imieniu? - spytał nagle po kilkudziesięciosekundowym zastanowieniu. - I dlaczego stoimy na grzbiecie tej przerośniętej jaszczurki?
   - Przed chwilą pytałeś mnie o jakąś Mallory - starszy półbóg wyglądał na zafrapowanego. - Koleś, co z tobą w ogóle jest? - pomachał mu dłonią przed oczami.
   - A co ma być? Oczywiście, że nic mi nie jest - odpowiedział spokojnie Sean. - Wszystko jest w najlepszym... - urwał nagle w pół zdania, kiedy gad przestał wykonywać jakiekolwiek ruchy i zastygł w miejscu niczym kamienna statua.
   - Wy dwaj, na górze! - z ziemi rozległo się wołanie. - Złaźcie stamtąd zaraz i zostawcie Złotko w spokoju!
__________________________
Myśleliście, że umarłam, prawda? Cóż, przez moment sama byłam o tym święcie przekonana.
Po pierwsze, strasznie przepraszam za nieobecność! No ale - szkoła, próbne egzaminy, brak czasu, a do tego jeszcze totalna blokada - wszystko zwaliło się na mnie tak naraz i naprawdę nie mogłam nawet chwili poświęcić na dodanie nowego rozdziału.
Petycja o przedłużenie doby, kto jest ze mną?
Teraz niestety znowu uciekam, ale bardzo, bardzo mocno ściskam,
Cece.

PS Wesołych Świąt wszystkim! Dużo zdrowia, przede wszystkim ciepła, nie tylko tego literalnego, ale także duchowego i spełnienia wszystkich marzeń! (może się okazać - zresztą bardzo prawdopodobne - że nie dodam już nic przed Gwiazdką, więc mówię to już teraz)

poniedziałek, 18 listopada 2013

[09] Śliczności w spiżarni

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "London Beckoned Songs About Money Written By Machines" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   W miejscu, gdzie powinniśmy znaleźć wygodne łóżka i ciepły prysznic, zionie ogromna dziura. Zupełnie, jakby ktoś wyrwał cały hotel z ziemi i zabrał ze sobą jak muszlę znalezioną na plaży. Wszystko dookoła, czyli mały park i kilka domów, wydaje się zupełnie nietknięte i nieruchome.
   Zsiadam z motocykla i rozglądam się w poszukiwaniu czegoś, co mogło wywołać takie zniszczenia. Niestety, wokół nas nie ma zupełnie nic, co niepokoi mnie jeszcze bardziej, bo nienawidzę nie znać zagrożenia, któremu muszę się przeciwstawić. Poza tym, lekcje szermierki nauczyły mnie, że o wiele łatwiej jest pokonać kogoś, znając jego najsłabsze punkty, a jeśli mam cokolwiek tu znaleźć, miło by było, gdybym miała gdzie szukać.
   Jedynym dowodem, świadczącym o tym, że coś tu kiedykolwiek stało, są rozrzucone gdzieniegdzie resztki fundamentów i jedna większa kupa gruzu, do złudzenia przypominająca schody, prowadzące do podziemia tego, co kiedyś było hotelem.
   Widzę, że Jared otwiera usta, żeby wydobyć z nich jakąś kolejną złośliwą uwagę.
   - Nawet nie próbuj - ucinam, zanim zdąży cokolowiek powiedzieć, po czym posyłam mu spojrzenie, które powinno zabijać.
   - Co chcesz teraz zrobić? - pyta Cindy. - Szukamy innego... A cóż to za śliczne maleństwo? - odwraca się w stronę najbliższego stosu betonowych odłamków. Również spoglądam w tamtą stronę, zastanawiając się, co przyciągnęło jej uwagę. Początkowo nic tam nie zauważam, ale chwilę później dostrzegam nieduże, łuskowate coś, przypominające jaszczurkę stworzenie wielkości szczeniaka. Stworzenie jest ciemnoszare z czerwonym paskiem na grzbiecie, a jego czarno-żółte, paciorkowate oczy wyglądają dość zabawnie, każde odwrócone w inną stronę. Gad co jakiś czas wysuwa i chowa intensywnie zielony, wężowy język albo macha długim na jakieś czterdzieści centymetrów ogonem.
   - Co to jest? - pyta nagle Sean, którego chyba także zaciekawił ten “słodziaczek”.
   - Wygląda jak jakiś gekon spasiony sterydami - stwierdza Jared.
   - Daj spokój - mówi spokojnie Cindy. - Jest przeuroczy - wyskakuje z przyczepy i powoli podchodzi bliżej dziwnego jaszczura, wyciągając do niego rękę tak, jak się to zwykle robi, zachęcając do siebie koty czy psy. Zwierzę wyciąga się ku niej i delikatnie ociera głową o jej palec.
   - Widzicie? - moja przyjaciółka odwraca się do nas, cały czas dotykając tajemniczego zwierzęcia dłonią. - Jest zupełnie niegroź... Auć! - krzyczy, kiedy gad energicznie wbija swoje połyskujące, lekko złotawe, ostre zęby w jej nadgarstek. Cindy natychmiast cofa rękę, na co jaszczur zaczyna dziwnie ruszać nozdrzami położonymi z przodu głowy, tak, jakby wyczuł coś interesującego, i wydobywa z siebie chrapliwy, nieznośnie wysoki dźwięk, po czym zastyga w miejscu niczym ozdoba, które niektórzy (czytaj: niespełna rozumu) ludzie kładą na trawnikach przed domem.
   - Zła jaszczurka - Cindy marszczy brwi i strofuje gada tak, jak jakby zwracała się do nieułożonego szczeniaka. - Nie wolno gryźć ludzi.
   - Cicho - mówię, kiedy wyczuwam, że ziemia pod naszymi stopami zaczyna się poruszać. Spod powiedzchni dochodzi nas kolejny dźwięk, podobny do pisknięcia jaszczura sprzed kilku minut, ale dużo niższy i głębszy, zupełnie jak...
   Nie jest dobrze.
   - Nie mam zielonego pojęcia, czym jest to coś, ale wydaje mi się, że właśnie zawołało jakiegoś swojego większego kolegę - wysuwa Jared, zupełnie, jakby potrafił czytać mi w myślach.
   W tym momencie beton, na którym stoimy, zaczyna pękać, a niektóre jego części zapadają się. Czuję, że grunt chwieje mi się pod nogami, po czym spadam dobre dwa i pół metra w dół, razem z wszystkim, co wcześniej znajdowało się w promieniu kilkunastu centymetrów ode mnie.
   Miejsce, w którym się znajduję, musiało jeszcze niedawno być kuchnią lub raczej spiżarnią. Dookoła mnie stoi pełno regałów lecz jedzenia ani śladu. Jedyną rzeczą, która pozostała na miejscu, jest komplet srebrnych, chyba stalowych naczyń ze wzorem w liście laurowe.
   Po mojej lewej stronie, w miejscu, gdzie spodziewałabym się drzwi, widnieje ogromna dziura. Za nią dostrzegam jakieś pomieszczenie, kiepsko oświetlone przez światło dzienne wpadające przez klatkę schodową, której pozostałości zauważyłam wcześniej. Nie jestem w stanie określić jego dokładnego rozmiaru, ale wydaje mi się, że jest sporo większe od tego, w którym znajduję się ja.
   - Żyjesz? - w dziurze w stropie, z której spadł mój kawałek betonu pojawia się zaniepokojona twarz Seana.
   - Jak widzisz, jeszcze nie umarłam - odpowiadam zniecierpliwiona i na chwilę zastygam w miejscu, kiedy tuż obok mnie rozlega się kolejny ryczący dźwięk. “Nie jest dobrze” - myślę.
   Właściwie to nie tyle nie jest dobrze, ile jest po prostu fatalnie.
   Przez wyrwę w ścianie po lewej patrzy na mnie intensywnie żółte, gadzie oko, otoczone srebrzystoszarymy łuskami. Ostrożnie wyciągam miecz zza paska wciąż ubłoconych szortów (w sumie to nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio się przebierałam - naprawdę, jedyne, czego teraz pragnę, to prysznic i miękki materac, bo od spania na karimacie gdzieś w środku pola chyba skrzywiły mi się plecy). Widok Stygijskiego żelaza chyba nie podoba się właścicielowi oka, bo po chwili słyszę kolejny tłumiony ryk. Mimo to, przyjmuję pozycję obronną, żałując, że nie mam ze sobą tarczy.
   Przez chwilę czekam, aż potwór zaatakuje, ale nic się nie dzieje, więc nieco opuszczam miecz, ciągle jednak pozostaję w pełnej gotowości do odparcia jakiegokolwiek ciosu. Nie wiem, jakiego kształtu jest znajdujące się przede mną stworzenie, ale sądząc po wielkości oka, jest raczej sporych rozmiarów. Zastanawiam się, czy samemu nie wyprowadzić pierwszego ciosu, ale tuż przy uchu przelatuje mi strzała, która wbija się w sam środek kanarkowego oka. Potwór ryczy, a wszystko dookoła zaczyna się trząść, po czym w jakiś magiczny sposób zamiast niewielkich rozmiarów dziury w stropie nade mną widzę pokryte szarymi chmurami niebo. Obok mnie leży trójka moich towarzyszy, w jakże świetnym stanie, jedno na drugim, zaplątani w swoje ręce, nogi i broń. Wzdycham, kiedy zbierają się spod tego, co zostało z regałów w hotelowej spiżarni.
   Szczerze mówiąc to niewiele zostało nawet ze szczątek, które zastaliśmy na początku, za to zamiast większego pomieszczenia po lewej dokładnie naprzeciw nas wnosi się wielkie, szare coś, wydające z siebie niezwykle irytujący dźwięk, podobny do syreny strażackiej.
   Natychmiast zauważam jaszczura, z którym próbowała się zaprzyjaźnić Cindy, który w jakiś niewyjaśniony sposób wspiął się na głowę właściciela jasnożółtego oka, który wygląda prawie tak samo jak on, z tą różnicą, że jest jakieś sto osiemnaście razy większy, a to coś, co znajduje się przed nami, to jego przednia łapa, cała pokryta metaliczną, srebrzystą łuską.
   Moja załoga podnosi się z ziemi i natychmiast staje w pełnej gotowości do walki. Jared uruchamia prąd w swojej włóczni, Cindy naciąga kolejną strzałę na cięciwę spiżowej kuszy, a Sean unosi Szerszenia, gotowy w kilku ciosach obezwładnić stojącą przed nami bestię, tak łatwo, jak jeszcze w obozie pokonał Aarona, automatycznie przejmując tytuł najlepszego szermierza.
   Na widok miecza Króla Złodziei przechodzi mnie dreszcz, ponieważ wyczuwam klątwę, która kiedyś ciążyła na jego poprzednim właścicielu. Z drugiej strony jednak, Sean to nie Luke i nie da się omamić ciemnej stronie, może dlatego, że nie rozumie jeszcze naprawdę wielu rzeczy, związanych z byciem w połowie bogiem.
   Swoją drogą, może to dlatego Hermes tak często odwiedza teraz Obóz Herosów - nie chce popełnić tego samego błędu po raz kolejny.
   - Padnij! - krzyczy Jared, rzucając Pieszczocha w gigantyczną łapę przede mną, wyrywając mnie tym samym ze strumienia myśli, w który nie powinnam była wpadać. W ostatniej chwili uchylam się, pozwalając włóczni wbić się pomiędzy łuski gada. Jaszczur nie wydaje się jednak za bardzo przejęty i z łatwością odrzuca Pieszczocha od siebie, łamiąc wpół drzewce.
   - No co jest? - wrzeszczy syn Aresa. - Przecież nie powinien się tak łatwo złamać! Wzmacniałem ją chyba ze trzy razy!
   - Zamknij się i znajdź sobie jakąś inną broń, Cunningham! - krzyczę w odpowiedzi, próbując odwrócić uwagę ryczącego znowu potwora, żeby dać Seanowi i Cindy możliwość zajścia go z zaskoczenia. - Hej, śmierdzielu! - wymachuję rękami na wszystkie strony i biegam w kółko jak opętana. - Smaczna, zdrowa półbogini w ekologicznym sosie z błota tylko tutaj! Zapewniam, że smakuję jak tona świeżych wołowych steków o poranku! - kłuję nogę giganta mieczem, żeby zirytować go jeszcze bardziej.
   Cindy wystrzeliwuje coraz więcej i więcej strzał, a Sean chyba podchwycił mój sposób walki, bo również zatacza chaotyczne kręgi wokół potwora.
   - Zdaje mi się, że to bazyliszek lub coś w tym rodzaju - słyszę, jak mówi, kiedy po kilku minutach w końcu znajdujemy się na tyle blisko siebie, żeby nie krzyczeć, aby zrozumieć się pomiędzy wrzaskami bestii. - Potrzebujemy lustra.
   Ostrożnie rozglądam się w poszukiwaniu czegoś, w czym możnaby się przejrzeć, bo wiadomo, że pokazanie bazyliszkowi jego samego powinno zamienić go w kamień, przynajmniej na chwilę. Nagle przypominam sobie stertę połyskujących, srebrnych naczyń leżącą pomiędzy resztkami hotelowej spiżarni.
   - Weź największą, najczystszą tacę i postaraj się, żeby spojrzał sobie w oczy - mówię stanowczo, wskazując głową miejsce, gdzie powinna znajdować się zastawa, jednocześnie nie spuszczając wzroku z miotającego się jaszczura. - I każ Jaredowi zrobić to samo.
   Sean odbiega, a ja staram się przybliżyć do nakładającej na kuszę coraz to nowe strzały Cindy.
   - Zmiana planów! - informuję ją, wydzierając się na cały głos. - Doprowadzamy go do furii! - oddalam się i zamachuję mieczem, żeby trafić w przednią łapę potwora, teraz znajdującą się nad ruinami klatki schodowej, kiedy coś uderza mnie w plecy, odpychając na stertę gruzu gdzieś poza polem walki.
   Oczy zachodzą mi czernią, kiedy uderzam o beton. Wydaje mi się, że gdzieś rozlega się trzask łamanych kości, ale jedyne, o czym mogę w tej chwili myśleć, to ogarniająca mnie zewsząd potrzeba zamknięcia powiek.
   Ostatnie, co słyszę, to kolejny ryk potwora, brzęk mojego miecza o ziemię i jakieś dzikie piski.
_______________________________
No, w końcu udało mi się wstawić. Wyszło trochę dłużej niż ostatnio, z czego bardzo się cieszę, ale i tak mogło być lepiej. Zakończenie takie z lekka dramatyczne, no i nie mogę się doczekać tego, co będzie dalej (och, ja zła).
W każdym razie, lecę oglądać GOT, bo strasznie chcę ogarnąć, kto jest kim i co robi (na razie znam tylko przesłodkiego Brana <3)
Ściskam,
Cece.

piątek, 8 listopada 2013

BONUS! «Dom Hadesa» - recenzja

    Rozdział dziewiąty się pisze, a na razie zapraszam do lektury obiecanej recenzji.
   Przed wami moje refleksje po przeczytaniu Domu Hadesa, ze wszystkimi szczegółami i spoilerami (jeśli komuś nie udało się jeszcze zdobyć/skończyć książki, będzie to naprawdę zasadniczy spoiler, więc zaznaczam: czytacie na własne ryzyko).
Przed stricte treścią robię przejście do strony posta, bo wiem, że niektórzy mogą nie chcieć znać wszystkich zamieszczonych informacji, jeśli jeszcze sami nie dotarli do nich w książce (teraz możecie dziękować ;p).


wtorek, 22 października 2013

[08] Bardzo zabawne błoto

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Snap Out Of It" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Słysząc skrzypienie otwieranych powoli drzwi, Annabeth podniosła głowę znad pliku kartek z notatkami Rachel. Ostatnio duch wyroczni chyba postanowił nawiedzać ją częściej, bo ruda oprócz malowania ultrarealistycznych obrazów przedstawiających przygody jej, Percy'ego, Nico i mnóstwa innych półbogów (ostatnio jej ulubionym tematem były, nie wiedzieć czemu, czasy bitwy o Manhattan), miewała także coś w rodzaju wizji, dostępnych tylko dla niej samej. Na początku zgodnie z Annabeth uznały, że to nic istotnego, ale kiedy widzenia stały się częstsze i wyraźniejsze, Rachel zaczęła spisywać lub rysować ich treść.
   - Znaleźliście go? - spytała Annabeth, gdy zobaczyła, że osobą, która właśnie weszła do jej gabinetu (zarządzanie Obozem Herosów ma pełno zalet, na przykład wygodne, duże, pojedyncze sypialnie w Wielkim Domu i własne biuro) był Percy.
   - Nie - odpowiedział syn Posejdona. - Ale wysłaliśmy z Nico kilka patroli, które przeszukają okolicę.
   - Ty Glonomóżdżku! - wykrzyknęła Annabeth. - Patrole? Naprawdę? - kobieta nie kryła poirytowania. - Wczoraj ogłosiliśmy, że nikomu nie wolno opuszczać Obozu, choćby się waliło i paliło, a ty wysyłasz patrole? - córka Ateny podniosła się zza biurka i ukryła twarz w dłoniach. - Mamy na głowie cały Obóz, a nie umiemy nawet upilnować własnego syna... - zaszlochała.
   Perseusz podszedł do żony i objął ją ciepłym ramieniem.
   - Znajdziemy go, Annie. Nie martw się.
   W tym momencie po pokoju rozległo się głośne, natarczywe, intensywne pukanie do drzwi.
   - Proszę! - zawołała Annabeth, cudem powstrzymując się od wybuchnięcia płaczem z powodu zniknięcia Tobiasa. Chłopiec miał dopiero dziesięć lat, a poza Obozem Herosów czyhało na niego nie lada niebezpieczeństwo.
   W drzwiach pojawił się Nico di Angelo, wyraźnie czymś zaniepokojony. Jego zwykły uśmiech zastąpiony był przez jakąś niepewność.
   - Nie chcę psuć momentu - zaczął nerwowo. - Ale mamy wieści. Jedna z grup zwiadowczych wróciła.
   - To chyba dobrze - odparł Percy, zaintrygowany.
   - Nie byłbym tego taki pewien - powiedział Nico grobowym głosem. - Problem leży w tym, że przeprowadzili ze sobą piętnastometrową hydrę.

~*~

   - To wcale nie jest zabawne, Cunningham! - krzyczę, kiedy Jared po raz enty tego popołudnia wybucha śmiechem na mój widok.
   Od stóp do czubka głowy jestem pokryta błotem, a na dodatek niedługą chwilę temu zaczęło lać jak z cebra, więc cała ziemista breja spływa po mnie, zlepiając włosy w strąki. Całe szczęście, że eyeliner i tusz mam wodoodporne.
   Gdybyśmy tylko nie zjeżdżali wczoraj w nocy z szosy, wszystko byłoby świetnie, ale oczywiście, cała ta cholerna ekipa musiała wrobić mnie w głosowanie, czy jedziemy dalej po ciemku, czy robimy postój "na dziko" przy siedemdziesiątce czwórce, niedługo przed przekroczeniem granicy pomiędzy Indianą i Illinois. Nawet nie chcieli policzyć mojego głosu poczwórnie, chociaż to mnie wyznaczono do zarządzania misją.
   Pff.. Demokraci.
   W każdym razie, od początku wiedziałam, że urządzanie sobie obozu gdzieś pośrodku nicości było co najmniej fatalnym pomysłem. Wystarczy tylko rozejrzeć się dookoła - wszędzie tylko pola, pola i pola, no i żadnych siedzib ludzkich w promieniu kilkudziesięciu kilometrów.
   - Wiesz, Grant, ja sądzę, że to doprawdy bardzo zabawne - rechocze Jared, kiedy po raz kolejny potykam się o jakiś kamień i padam plackiem na mokrą, grząską od ulewy ziemię.
   - Dajcie sobie spokój - odzywa się Cindy i pomaga mi wstać. - Musimy znaleźć jakieś miejsce do rozłożenia śpiworów, jeśli chcemy spędzić tu kolejną noc. I mam nadzieję, że będzie to coś z dachem - dodaje, odgarniając z czoła luźny kosmyk rozczochranych, blond włosów, które mają zadziwiająco podobny kolor do otaczającego nas zewsząd zboża.
   - Albo po prostu wrócimy na drogę i poszukamy jakiegoś motelu - mówię sugestywnie, przewracając oczami. - Nie mam zamiaru marnować więcej czasu, stojąc na deszczu.
   - Motelu się panience zachciało, co? - zgrywa się Jared. - A może jeszcze frytki do tego?
   - Przypominam, że ostatnie frytki, które jadłeś, trochę namieszały ci w tym pustym łbie - odgryzam się.
   - A ja przypominam, że gdyby nie ja, rozszarpałaby cię tamta gorgona.
   - Przestań - Sean lekko uderza syna Aresa w ramię, po czym zwraca się do mnie. - W sumie zostawanie tu na jeszcze jedną noc nie jest złym pomysłem, jeśli znajdziemy jakieś zadaszone miejsce - stwierdza. - Możemy głosować. Kto jest...
   - Co to, to nie! Żadnych głosowań - przerywam. - Już raz głosowaliśmy i skończyło się to tak - pokazuję na swoje ubłocone ubrania.
   - Trzeba było patrzeć pod nogi - zgryźliwa uwaga pochodzi od nikogo innego, jak od Jareda.
   - Zamknij twarz, jeśli ci na niej zależy, Cunningham - ucinam. - Jako kapitan całej tej idiotycznej misji zarządzam poszukiwanie motelu - komenderuję, poprawiam plecak i odwracam się w stronę miejsca, w którym zostawiłam motor, czyli pobocza jakiejś drugorzędnej drogi, oddalonej od nas o jakieś sto pięćdziesiąt metrów. - Kto nie idzie ze mną, zostaje tutaj - rzucam.
   Ruszam w kierunku motocykla, a reszta podąża za mną. "No, chyba w końcu udało mi się przemówić im do rozsądku" - myślę. Wrzucam plecak pod siodełko i chwilę czekam, zanim reszta załogi zdąży dojść do mnie i posadzić swoje półboskie tyłki na miejscach, po czym odjeżdżamy spowrotem w stronę międzystanowej, przy której spodziewam się znaleźć jakieś przyzwoite miejsce noclegowe. Poza tym, czuję, że dłużej nie zdzierżę błota na ubraniach i skórze. W ogóle nie mam pojęcia, skąd moja kochaniutka trójka demokratów wytrzasnęła pomysł z biwakowaniem w środku pustkowia, tym bardziej, że obydwa poprzednie postoje robiliśmy w bardziej cywilizowanych miejscach.
   Czuję się nieco niekomfortowo, ponieważ siedzący za moimi plecami Sean opiera mi ręce na biodrach, zamiast, jak wcześniej, trzymać je mniej więcej na wysokości mojego żołądka.
   - Ręce przy sobie, Królu Złodziei - mówię i próbuję przesunąć jego dłoń łokciem, cały czas prowadząc motor po szosie, jednak deszcz i odgłos pędzącego powietrza "zjada" połowę mojej wypowiedzi. Nie dziwię się więc, kiedy w odpowiedzi otrzymuję coś w rodzaju:
   - No przecież się rozglądam! Powiem ci, jak zauważę jakąś tablicę!
   - Po prostu zabierz te swoje łapy! - krzyczę, ale znowu bez skutku.
   - Jakiej mapy? - głos Seana wskazuje na zaskoczenie. - Nie wzięliśmy ze sobą mapy. Myślałem, że znasz drogę.
   Wzdycham ciężko i postanawiam zaprzestać dalszych prób skomunikowania się z tym przygłupem. I tak nie doszlibyśmy do porozumienia, jeśli słyszy piąte przez dziesiąte, a zdarte gardło nigdy nie przydało się nikomu podczas misji. Skupiam się na drodze, dzięki czemu w kilka godzin znajdujemy jeden z hotelów sieci Holiday Inn, położony w całkiem przyzwoitej odległości od szosy. Kieruję motor tam, gdzie prowadzą nas intensywnie czerwone znaki na rozstawionych gdzieniegdzie tablicach, ale kiedy docieramy na miejsce, gdzie powinien czekać na nas hotel, okazuje się, że rzeczy przedstawiają się zupełnie inaczej.
________________
Po pierwsze, strasznie przepraszam, że napisanie i wstawienie rozdziału zajęło mi prawie miesiąc, ale byłam strasznie zalatana (i pewnie jeszcze przez jakiś czas będę, niestety) przy nauce na wszystkie sprawdziany, których ostatnio zrobiło się zatrzęsienie (do tego dochodzą jeszcze konkursy wojewódzkie z angielskiego i francuskiego, zabijcie mnie). Do tego męczył mnie straszny brak weny i właśnie dlatego powyżej widzimy to, co widzimy: fatalnie krótki i beznadziejnie statyczny rozdział, prawie zupełnie wyrwany z kontekstu, bo fragment z misji Kapitana Madison i Trójki Cholernych Demokratów dzieje się ze trzy dni później.
Zmieniłam szablon; nie na ten, który proponowałam, ale jednak. Strasznie mi się podoba tekst na nagłówku, wydaje mi się, że nasza bohaterka mogłaby sobie coś takiego pomyśleć.
Ale, koniec biadolenia i bezsensownej paplaniny,
Ściskam,
Cece.

PS *SPOILER* Gorąco polecam obczaić stronę 292 (w wydaniu angielskim, nie wiem, jak to wypadnie w przetłumaczonej wersji) Domu Hadesa, która spełniła moje marzenia o nie-do-końca-hetero postaci w jednej z lepszych serii "dla młodego czytelnika" (zaszpanujmy wyrażeniem, a co). No i oczywiście wielka piątka dla wszystkich, którzy są tak samo zachwyceni, jak ja!
PPS Jak tylko uda mi się położyć ręce na polskiej wersji książki, możecie się spodziewać krótkiej (lub dłuższej, jeśli będą ku temu okoliczności) recenzji, opinii, a przynajmniej czegoś w tym rodzaju.

niedziela, 29 września 2013

[07] Śpiąca Królewna

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Runaway" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Sean obudził się zdezorientowany. Ostatnią rzeczą, którą zapamiętał, był widok gorących, złotych frytek i ich niebiański smak. Tymczasem kiedy otworzył oczy, zobaczył jedynie samochody przejeżdżające po drodze międzystanowej tuż za szerokim pasem trawy i metalową barierką o wysokości około pół metra.
   To, na czym leżał, było chyba karimatą położoną bezpośrednio na ziemi, a przykryty był ciężkim, ciemnoburym kocem. Jednak nie niewygodne posłanie przeszkadzało mu najbardziej. Okropnie chciało mu się pić i był piekielnie głodny, a przede wszystkim okropnie bolała go głowa.
   Powoli i ostrożnie podniósł się z prowizorycznego łóżka, po czym rozprostował zdrętwiałe ciało. Mimo tego, że był przyzwyczajony do spania w różnych dziwnych miejscach, wszystkie jego mięśnie zrobiły się sztywne i twarde jak kamień.
   - No, czyżby nasza Śpiąca Królewna w końcu postanowiła się obudzić? - pierwszą osobą, która pojawiła się w zasięgu wzroku chłopaka była Madison. Nie wyglądała na szczególnie wesołą. Wręcz przeciwnie, wydawała się być nieźle wkurzona, choć, sądząc po tym, jak traktowała Seana (i nie tylko) wcześniej, mogło to być jej standardowe podejście do życia.
   Mina dziewczyny mówiła coś w stylu “nieważne, co zrobisz lub powiesz, i tak nienawidzę wszystkich i wszystkiego dookoła”. Taki wyraz twarzy nadawały jej przede wszystkim zmarszczone brwi i zwężone, jasnoniebieskie oczy. Ich kształt był chłopakowi skądś znany; zaokrąglony, lekko uniesiony w zewnętrznym kąciku migdał. Zdawało mu się, że ktoś kogo poznał już bardzo dawno temu i kogo powinien doskonale pamiętać, miał właśnie takie oczy i właśnie tak na niego nimi patrzył. Niestety, za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć, kto to mógł być.
   - Halo! - Madison zniecierpliwiła się. - Jest tam kto? - podniosła się na palce, żeby lekko stuknąć Seana w czubek głowy. Różnica wzroku między nimi wynosiła dobre dwadzieścia centymetrów, ale dziewczyna nadrabiała niski wzrost charakterkiem i zapadającym w pamięć, tajemniczym wyrazem twarzy.
   - Jasne, żyję przecież - wydukał chłopak.
   - Świetnie - szatynka splotła ręce na piersi i przeniosła ciężar ciała na jedną nogę, wypychając prawe biodro w bok. - Przynajmniej pozbędę się bólu pleców - westchnęła. - Naprawdę, powinieneś się nauczyć, jak opierać się o kogoś tak, żeby nie zmiażdżyć mu kręgosłupa.
   - O czym ty mówisz? - Sean zdziwił się. Nie próbował nikomu nic miażdżyć, a na pewno nie był to kręgosłup dziewczyny, którą dopiero poznał i która nic mu nie zawiniła. Ostatnią rzeczą, którą chciał zrobić, było zjedzenie porcji frytek jakąś chwilę temu.
   - O tym, że od dwóch dni zwieszasz mi się na plecy jak worek pełen ziemniaków! Do tego chrapiesz gorzej niż mój brat i śpisz z otwartymi ustami - z ust Madison potoczyła się lawina przesyconych irytacją słów.
   Ale na Boga... Nie, chwileczkę, jak na bogów mogły minąć dwa całe dni? Jeszcze chwilę temu trzy Charybdy (czy jakkolwiek by się one nie nazywały) zaserwowały mu kolację w barze gdzieś w Pensylwanii.
   - Jakie dwa dni? O..o co ci chodzi? - Sean był kompletnie zdezorientowany.
   - A takie, że nasza śliczna kolacyjka u “Charyt” okazała się mieć w składzie środek usypiający, a wy idioci daliście się omamić jedzeniem. W rezultacie na trochę wyłączyło was z rzeczywistości, ale ty musiałeś naprawdę nieźle nażreć się tego świństwa, bo przez dwa dni spałeś jak zabity - wyjaśniła Madison. - Masz jeszcze jakieś inne głupie pytania, czy wstaniesz i się w końcu do czegoś przydasz?
   Sean nie odpowiedział, tylko patrzył na dziewczynę pustym wzrokiem.
   - J..już wstaję - zająknął się. - Mam zrobić coś konkretnego? - przetarł oczy i ziewnął szeroko. Mimo, podobno, dwudniowego snu, był o wiele bardziej zmęczony niż wtedy, kiedy czasem udawało mu się przespać trzy czy cztery godziny w ciągu całego tygodnia.
   Madison przewróciła oczami. Albo była naprawdę zirytowana, albo po prostu uwielbiała to robić, bo była to jedna z rzeczy, po których bardzo łatwo było ją rozpoznać. Taka charakterystyczna czynność.
   - Najpierw może tu posprzątaj - wskazała na rozłożone na ziemi karimatę i koc. - A potem zobaczymy. Nie masz pojęcia, jakie to męczące, być dowódcą misji, szczególnie z takim towarzystwem jak wy... - dodała, a następnie odeszła w kierunku małego ogniska, przy którym grzali się Cindy i Jared, każde z kubkiem jakiegoś parującego płynu, najprawdopodobniej herbaty, w dłoni.
   Zwijając przenośny materac, Sean patrzył, jak dwójka półbogów rozmawia i śmieje się razem. Siedząca po przeciwnej stronie ognia Madison może nie uśmiechała się tak często, jak oni, ale wydawała się nie być już taka wkurzona jak jeszcze przed chwilą. Może to dlatego, że cała trójka zna się już od dłuższego czasu?
   Sean odwrócił głowę i związał karimatę przyczepionym na jej jednym końcu sznurkiem, żeby się nie rozwijała, po czym zaczął składać koc. Żałował, że Madison, Jared i Cindy nie byli jego przyjaciółmi. Właściwie to od bardzo dawna nie miał kogoś, kogo ze stuprocentową pewnością mógłby nazwać przyjacielem.
   Jedyną osobą, która naprawdę go rozumiała, była jego matka. Zawsze się uśmiechała, nosiła kwiaty wplecione w długie blond włosy i zawsze miała mnóstwo czasu, by pobawić się z synem zdalnie sterowanymi samochodzikami, powstrzymywać apokalipsę zombie w grze wideo czy po prostu porozmawiać i pobyć chwilę razem. Przynajmniej tak ją zapamiętał, zanim wyjechała do Chile, aby wspiąć się na jakiś szczyt w Andach.
   Wspomnienia przeszły mu przed oczami jak czarno-biały film. Nieco zblakłe z biegiem czasu, ale treść wciąż pozostała ta sama: pracownik Opieki Społecznej wprowadzający go za rękę do sierocińca, ciągłe pytania “co się stało?”, “kiedy mama wróci?”; mnóstwo dzieciaków o smutnych twarzach, a na koniec jego pierwsza ucieczka.
   Miał wtedy jedenaście, może dwanaście lat, ale wciąż doskonale wszystko pamiętał. Któregoś jesiennego ranka, tuż przed świtem, po prostu wrzucił do plecaka garść drobnych, szczoteczkę i pastę do zębów i ubrania na zmianę, po czym zarzucił polar i wyskoczył z okna na ziemię. Jako, że pokój, który mu przydzielono, znajdował się na pierwszym piętrze, nie było to zbyt łatwe, ale na szczęście skończyło się na zadrapaniach, kilku siniakach i bólu pleców. Potem wstał, otrzepał się z chodnikowego kurzu i poszedł, gdzie go tylko oczy poniosły.
   Ta wyprawa nie trwała jednak długo. Wieczorem tego dnia policja znalazła jego prowizoryczny obóz gdzieś na przedmieściach San Francisco i wkrótce wrócił do sierocińca, jednak potrzeba wyjścia do świata nie dała się tłumić i niedługo potem znów próbował poszukać dla siebie lepszego miejsca.
   Łącznie w ciągu trzech lat spędzonych w domu dzieci był na gigancie około osiemdziesięciu razy, choć sam dokładnie nie wiedział, ile. Po czterdziestej szóstej próbie wydostania się z domu sierot przestał liczyć.
   Aż w końcu, wiosną tego roku, udało nu się uciec na dobre. Zamiast najpierw ukrywać się gdzieś w mieście, od razu pojechał na gapę pierwszym przejeżdżającym pociągiem, którym dojechał aż do Denver. Później poruszał się albo pieszo, albo autostopem, ewentualnie kradł zaparkowane na ulicach i przydrożnych parkingach samochody, które nauczył się odpalać przez złączenie odpowiednich kabli.
   Zwiedził chyba pół kraju, kiedy w Bronksie znalazł go ten dziwny koleś, który później okazał się nie być nawet człowiekiem, tylko jakimś bajkowym pół-kozłem, a jemu samemu powiedziano, że jego ojcem jest starożytny grecki bóg listonoszy, przekazujący pocztę między Olimpem i Ziemią. To przynajmniej wydawało się tłumaczyć, dlaczego nigdy w życiu go nie widział, ale w takim razie dlaczego...
   - Iryfon do Króla Złodziei! - krzyknął nagle Jared, wyrywając Seana z chwilowego zamyślenia.
   - Co do mnie? - zdziwił się chłopak. Pierwszy raz w życiu słyszał słowo “iryfon”, poza tym, skąd Jaredowi wzięło się przezwisko “Król Złodziei”, którym właśnie go określił?
   - Nieważne - starszy półbóg wzruszył ramionami, po czym pociągnął go w kierunku zawieszonego w powietrzu obrazu pani Jackson, mówiącej coś do stojących przy ognisku Madison i Cindy. - Później ci wyjaśnię.
   Seana zastanawiało, w jaki sposób udało się im zrobić coś takiego, ale chwilę później doszedł do wniosku, że to pewnie jakieś półboskie czary, których na razie nawet nie chciał próbować zrozumieć.
   - Y... Dzień dobry - powiedział, trochę jednak zaintrygowany magicznym wideoczatem.
   - Jak się czujesz? - zapytała pani Jackson z troską. Już na pierwszy rzut oka była opiekuńczą i bardzo odpowiedzialną osobą, a przynajmniej za taką Sean ją uważał.
   - Nawet nieźle, ale wciąż chce mi się spać - ziewnął. - Poza tym, jestem strasznie głodny i trochę boli mnie głowa. Ale zanosi się na to, że będzie lepiej.
   - Świetnie - podsumowała kobieta. - Dajcie mu coś do jedzenia - zwróciła się do stojących nieopodal Cindy i Jareda. - A teraz trochę mniej świetne wieści. Tobias gdzieś się zgubił i od wczoraj nigdzie nie możemy go znaleźć.
   - Trzeba było go lepiej pilnować - wypaliła Madison, udając, że kaszle, po czym założyła ręce.
   Pani Jackson westchnęła ciężko, ale puściła jej niezbyt grzeczną uwagę mimo uszu.
   - No nic, dawajcie znać co jakiś czas, żebyśmy wiedzieli, że wszystko z wami okej - powiedziała, po czym obraz Obozu Herosów rozpłynął się w powietrzu.
_________________________________
Trochę mi zajęło betowanie, ale jest. Nowiusieńki rozdział nie z perspektywy Madison.
Zastanawiam się nad przeniesieniem na chwilę akcji spowrotem do Obozu i pokazaniem chwili z dorosłymi Percabeth, ale chyba wolę jeszcze trochę nad tym pomyśleć, poza tym to może za dużo ujawnić, a tego bym nie chciała.
Na YouTubie pojawił się już zwiastun wideo, choć nie wiem, czy warto już w ogóle myśleć o zwiastunie, zważając na to, że w głowie mam dopiero zarys wszystkich możliwych zarysów tego opowiadania.
Co do dodatku, który pisałam, że się pojawi, nie do końca wiem, ile zajmie mi praca nad opisami bohaterów, nie chcę też nikogo bombardować spoilerami, których będzie tam raczej sporo.
Ogólnie rzecz biorąc, wszystko stoi pod jedną wielką niewiadomą.

Ściskam,
Cece.

PS Czy Dom Hadesa wychodzi w Polsce ósmego października, według globalnej daty, czy na tłumaczenie kolejnej książki będę czekać pół roku?
PPS Czy jak czytacie (nie tylko to opowiadanie, ale cokolwiek), słyszycie w głowie, że bohaterowie mówią różnymi głosami, czy jest tak, jakby czytał wam wszystko jeden określony lektor? Zaczęłam się nad tym ostatnio zastanawiać i jakoś strasznie mnie zaciekawiło, więc chciałabym się dowiedzieć.
PPPS Jeszcze jedno pytanie: czy zostawiać ten szablon, co jest, czy zmienić go na ten?

niedziela, 22 września 2013

[06] Nie taka Charyta urocza, jak ją malują

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Howl" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Po “wizycie” w Wielkim Domu, razem z Cindy, Jaredem i Seanem zakładamy zbroje, po czym przechodzimy za domek numer trzynaście, gdzie czeka na nas motocykl. Wrzucamy plecaki do schowka pod siodełkiem (który chyba też został magicznie podrasowany, bo wszystkie cztery mieszczą się w nim bez problemu) i zajmujemy miejsca: chłopcy w doczepionej części, a Cindy i ja - na siedzeniu motoru, jedna za drugą.
   Jest tylko jeden mały problem - Sean i Jared, w pełni opancerzeni, nie mieszczą się na siedzeniach przyczepy.
   Przewracam oczami i wzdycham ciężko, kiedy okazuje się, że będę musiała mieć za plecami nie Cindy, a Seana.
   - Siedź cicho, nie ruszaj się i nie oddychaj, to może jakoś przeżyjemy - ostrzegam go i w końcu możemy ruszać.
   Opuszczamy Obóz i kierujemy się na drogę międzystanową numer siedemdziesiąt osiem. Do zmroku udaje się nam przejechać przes New Jersey i przekroczyć granicę Pensylwanii, a na pierwszy postój zatrzymujemy się dopiero na przydrożnym parkingu na wysokości Harrisburga.
   Jesteśmy tu jedynymi osobami oprócz stojącego kilkanaście miejsc dalej srebrnego vana (który wygląda na pozostawiony przez kogoś na pastwę losu). Reszta przestrzeni jest pusta, a na drugim końcu parkingu znajduje się mała restauracyjka. Na neonowej tablicy postawionej na dachu dostrzegam napis “Bar «Wdzięk». Otwarte przez całą dobę”.
   - Jeśli chcecie zjeść kolację, to tutaj - oznajmiam, kiedy reszta ekipy ociąga się z wysiadaniem i wskazuję ręką w kierunku baru.
   Cała trójka zgodnie akceptuje mój pomysł, więc podchodzimy bliżej, jednak Cindy zatrzymuje nas przed samym wejściem.
   - Co, jeśli są tu jakieś potwory? - pyta, zaciskając palce prawej dłoni na moim nadgarstku.
   - To je rozwalimy - wzrusza ramionami Jared. - A tak w ogóle, kto przy zdrowych zmysłach nazwałby restaurację Wdzięk?
   - MY! - jak na zawołanie, podwójne drzwi lokalu otwierają się, ukazując trzy na oko dwudziestoletnie kobiety w strojach kelnerek.
   - A wy to...? - zastanawia się Sean, unosząc w górę jedną brew. Pozostali także wydają się nie być do końca pewni, do kogo przyszliśmy w odwiedziny.
   Szybko kojarzę fakty: dziewczyny są trzy, a miejscówka nazywa się «Wdzięk»... Rozszyfrowane.
   - Jeszcze nie zczailiście? - wzdycham ciężko. Nie do wiary, że muszę świecić oczami za tę bandę nieuków. - Przed państwem Aglaja, Eufrozyne i Taleja, trzy Gracje, czyli inaczej Charyty. Boginie wdzięku i piękna, córki Zeusa - wyjaśniam, parodiując ruchy cyrkowego konferansjera.
   - Dla śmiertelnych Nella, Della i Ella - objaśnia pierwsza z lewej, wskazując na plakietki z imionami, przyszpilone do uniformów.
   - Siadajcie, zaraz przyniosę menu - mówi środkowa, Della. - El, zaprowadź państwa do stolika.
   Ostatnia z sióstr, Ella, w milczeniu pokazuje nam miejsca w rogu pomieszczenia barowego. Siadamy na dwóch zniszczonych, obitych w wielu miejscach połataną, czerwoną skórą kanapach, umieszczonych po przeciwnych stronach drewnianego stołu, ja i Cindy po prawej, a Sean i jared po lewej, patrząc od wejścia. Chwilę później podchodzi Della i rozdaje nam karty dań - coś na kształt rozsypujących się zeszycików w granatowych okładkach z obśrupanego, taniego plastiku.
   Zaglądam do środka kajetu i niespiesznie wertuję jego strony. Podawane w barze dania nie są zbyt wyszukane, jak to w przydrożnym fastfoodzie, a ceny dość niskie, jak na miejsce, gdzie można najeść się do syta podczas podróży międzystanówką.
   Po raz drugi przekartkowuję spis dań, tym razem zaczynając od końca. W końcu decyduję się na podwójnego cheeseburgera i szklankę oranżady. Zamykam menu i odkładam je na lakierowaną powierzchnię stolika, po czym zaczynam rozglądać się po pomieszczeniu, w którym się znajdujemy.
   Nie ma tu zbyt dużo wolnego miejsca, bo większość przestrzeni zajmują niezbyt duże stoliki z trzema lub czterema krzesłami poustawianymi po bokach. Pod ścianami ustawiono nieco większe stoły, podobne do tego, przy którym usadziła nas Ella, z trzech stron otoczone czerwonymi kanapami. Dokładnie naprzeciw wejścia znajduje się długa lada z brązowym blatem, za którą urzędują Wdzięki.
   Przyglądam im się przez dłuższą chwilkę. Każda jest inna, więc gdybym nie miała w sobie krwi Olimpijczyków, na pewno nie uznałabym ich za siostry, ba, nawet nie pomyślałabym, że mogą być w jakikolwiek sposób z sobą spokrewnione.
   Pierwsza, Aglaja (czy Nella, jak kto woli), ma proste, blond włosy, sięgające niemal do pasa, intensywnie niebieskie oczy i alabastrową karnację, nieco ciemniejszą od mojej. Della (czyli Eufrozyne), wcześniej stojąca pomiędzy siostrami, jest najwyższa, a przynajmniej wydaje się taka dzięki temu, że czarne, kręcone włosy spięła w wysoki, gruby kok. Ma także duże, wydatne usta i hebanową skórę.
   Trzecia Gracja, Taleja, którą przedstawiono nam jako Ellę, z wyglądu nieco przypomina mi Lisę, ale jest od niej sporo niższa i drobniejsza. Ciągle jednak ma prawie takie same brązowe fale i ciemne oczy. Z tego, co widzę, trzyma się trochę na uboczu, podczas kiedy dwie pozostałe Charyty zajęte są wesołą rozmową.
   Kilka minut później, gdy cała nasza czwórka zamyka swoje karty i kładzie je na stoliku, widzę, że Taleja podchodzi do nas z małym notesem w jednej ręce i złotym piórem w drugiej.
   - Wybraliście coś? - pyta cichym, nieco nieśmiałym głosem, po czym zdejmuje skuwkę z pióra i przygotowuje się do zapisania zamówienia, jednocześnie odgarniając kosmyk włosów za ucho.
   Po kolei mówimy, czego byśmy sobie życzyli, a potem Wdzięk odchodzi do lady, aby przekazać siostrom, co chcielibyśmy zjeść.
   Między nami czworgiem zapada kolejna cisza, która wydaje mi się dość niezręczna, ale nie wiem, jak ją przerwać. Jedyną osobą, z którą znalazłabym jakikolwiek wspólny temat, jest Cindy, ale i tak niebardzo wiem, o co ją zapytać, więc po prostu czekam na jedzenie i wpatruję się w miejsce, gdzie ściana w kolorze kawy z mlekiem styka się z brudnym sufitem.
   Nie mija dużo czasu, aż w końcu dostajemy swój posiłek i zaczynamy jeść. Właściwie, wszyscy oprócz mnie zaczynają, ponieważ ja wolę najpierw przyjrzeć się swojemu cheeseburgerowi, który wydaje mi się jakiś podejrzany. Mam wrażenie, że delikatnie błyszczy, podobnie jak plastikowy talerzyk, na którym leży. Zdaje się mieć jakiś niezdrowy, złoty poblask, który chyba nie jest typową cechą dania tego rodzaju. Szybko rozglądając się po stole, zauważam, że porcje pozostałej trójki mają ten sam świecący, metaliczny odbłysk.
   - Nie jedzcie tego - syczę, ale chyba jest już za późno. Głowy moich towarzyszy są zwieszone, ich oczy zamknięte, a usta lekko rozchylone. Na szczęście oddychają, więc przynajmniej wiadomo, że są żywi.
   Świetnie. Dopiero opuściliśmy Obóz, a już wpakowaliśmy się w jakieś bagno. Gdyby tylko ci idioci patrzyli, co jedzą...
   Urywam wewnętrzny wywód, słysząc jakieś głosy, bynajmniej nie należące do żadnej z Charyt. Wydaje mi się to co najmniej dziwne, bo w barze już od naszego przyjścia nie było zupełnie nikogo, żadna osoba też do niego nie weszła ani nie opuściła.
   - Sprawdź, czy naszym gościom smakowała kolacja - odzywa się pierwszy z nich, upiorny, wężowy syk.
   - Sama sprawdź - odpowiada drugi, podobny do ryku jakiegoś zwierzęcia, niższy i bardziej dziki. - To ty dostałaś instrukcje.
   - Ale kazałam tobie ich uśpić - broni się Syk. - Taki był plan.
   - A nie lepiej byłoby od razu zabić? - pyta Ryk ze zdziwieniem. - To ich wysłali, żeby zniszczyli wojska i Dowódcę.
   - Oni? - Syk wydaje z siebie jakiś dziwny, krztuszący dźwięk, ale po chwili dociera do mnie, że to jej śmiech. - Naprawdę myślisz, że czwórka marnych półbogów byłaby w stanie powstrzymać armię, którą szykuje Dowódca? Popatrz tylko na nich - w tym momencie nieruchomieję, bo słyszę narastający odgłos kroków, a głosy stają się coraz wyraźniejsze i głośniejsze, w miarę jak przybliżają się do naszego stolika. Postanawiam udawać, że też jestem pod wpływem usypiającego jedzenia i przyjmuję taką samą pozę jak siedząca obok mnie Cindy.
   Kroki ustają, co chyba znaczy, że Syk i Ryk znajdują się teraz w mojej bezpośredniej okolicy.
   - Jesteś pewna, że te słabowite dzieciaki są w stanie pokonać Dowódcę? - w tym momencie Syk chwyta mnie za lewe ramię i potrząsa nim. - Kiedyś to przynajmniej umieli się bronić, mieli jakieś mięśnie... A teraz? Sama skóra i kości, widzisz? Biedna, mała dziewczynka, pewnie nie jest nawet w stanie utrzymać w ręce miecza.
   Kiedy tylko słyszę te słowa, natychmiast przypominam sobie, że nie zostawiliśmy broni przy motocyklu.
   W jednej chwili podnoszę się i uderzam Syk pięścią w twarz, jednocześnie drugą ręką wyciągając miecz z przypiętej do paska pochwy, po czym staję na stoliku, nogą zrzucając talerze z jedzeniem na podłogę.
   - Mała dziewczynka, co? - rozciągam mięśnie karku w jedną i drugą stronę, gotowa do walki. - Minęły lata, odkąd ludzie przestali mnie tak nazywać - mówię pewnie i unoszę broń w gotowości.
   Dopiero teraz mogę zobaczyć, że Syk i Ryk to w rzeczywistości Nella i Della w bardziej upiornej wersji. Obie mają teraz świecące na złoto oczy, a ich skóra promieniuje podobnie jak jedzenie, które nam podano. Dodatkowo kręcone włosy Delli, teraz rozpuszczone, zamieniły się w węże.
   Czyli odwiedziliśmy nie Gracje, a Gorgony.
   - Może znowu powinni zacząć? - pyta Nella, choć chyba nie jest to jej imię. - Zgadzasz się, Steno?
   - Co racja, to racja - potwierdza Steno swoim ryczącym głosem, a węże na jej głowie syczą radośnie. - Kim w ogóle jesteście, żeby porywać się na prawowitego Władcę Zachodu? Poddajcie się. Nie macie najmniejszych...
   - Bzdura - ucinam Gorgonę w pół zdania. - Nie poddam się, choćby dlatego, żeby zrobić wam wszystkim na złość.
   Tnę mieczem prosto w potwora, ale Steno odskakuje do tyłu, dzięki czemu udaje jej się uniknąć mojego ciosu. Na chwilę oglądam się na chwilowo uśpionych towarzyszy i żałuję, że nie mogą pomóc mi w walce z potworami, które właśnie w tym momencie szykują się do skoku na mnie. Kiedy odbijają się od podłogi, półsaltem zeskakuję ze stołu, tak, żeby nie mogły mnie złapać, co z kolei sprawia, że upiorne siostry zderzają się ze sobą jak dwa magnesy o przeciwnych biegunach.
   “Gdyby tylko któreś z tych idiotów mogło się obudzić i mi pomóc, z łaski swojej...” - myślę i jak na zawołanie Steno pada sparaliżowana na ziemię, przebita elektryczną włócznią Jareda. Druga gorgona wydaje się być trochę zaskoczona, więc korzystając z jej zdezorientowania, po raz kolejny zadaję cios mieczem, tym razem skuteczny, i odcinam jej głowę. Nie jest może tak efektowna jak twarz Meduzy, którą pan Jackson zdobył podczas swojej misji, ale przynajmniej będę mogła sobie wpisać tę walkę w CV.
   - Wychodzi na to, że nie miałaś racji, co nie, Grant? - pyta Jared kpiąco, po czym szeroko ziewa, nawet nie zasłaniając ust ręką, jak tego wymagają podstawowe zasady kultury osobistej.
   - Zamknij się i pomóż mi ich stąd wynieść - odparowuję, chwytając Cindy pod ramiona i zaczynam ją ciągnąć w stronę drzwi wyjściowych. Nie robię nawet pięciu kroków, kiedy ktoś mnie zatrzymuje.
   Ku mojej niespodziance, jest to Ella, trzecia z sióstr, która najwyraźniej nie uległa potwornej transformacji. Jedną ręką przytrzymując śpiącą przyjaciółkę, drugą podnoszę miecz i jego końcówkę przykładam Gracji (bo może Ella naprawdę nią jest) pod brodę.
   - Jeśli spróbujesz nas tknąć, to przysięgam, że ja tknę ciebie - grożę. - Ale to raczej nie będzie zbyt przyjemne.
   Kobieta jednak nie wydaje się bojowo nastawiona. Podnosi obie ręce w górę, a na jej twarzy pojawia się zaskoczona, może nawet przerażona mina.
   - Nie chcę wam nic zrobić - mówi po chwili. - Tylko przestrzec.
   - Przed czym? - pytam, unosząc brew i opuszczam ostrze miecza na wysokość swojego biodra.
   - Przed Nim - odpowiada Taleja, ale nie wydaje mi się, żeby wiedziała, kim jest ten cały On, czy jak go nazwały Steno i Euryale, Dowódca. - Zbliża się wojna.
   - Aha, dobrze wiedzieć - chowam miecz i podciągam pasek od spodni, po czym kontynuuję ciągnięcie Cindy w kierunku wyjścia. - Zbieraj Króla Złodziei, Cunningham - rzucam do Jareda. - Zwijamy się stąd.
_____________________________
Wyszło trochę dłuższe, niż przewidziałam, dlatego tyle to trwało. W końcu wyjeżdżamy, ale już nie obyło się bez jakiegoś ciekawego zwrotu akcji.
Następny rozdział nie będzie już pisany oczami Madison, ale kogoś innego.
Ściskam,
Cece.

poniedziałek, 9 września 2013

[05] Przepowiednia dla słoneczka

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Where The Streets Have No Name" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Siedzę w cieniu za domkiem, gdzie Nico zaparkował mojego nowego harleya i dokładnie oglądam motocykl. Miałam to zrobić jeszcze wczoraj po powrocie z ogniska, ale wolałam położyć się spać.
   Motor nie jest mały, właściwie to chyba jeden z większych modeli, a dodatkowo przy prawym boku ma doczepioną przyczepę, w której powinny mieścić się dwie szczupłe osoby. Całość wygląda jak wyjęta żywcem z lat sześćdziesiątych, ale akurat to mi się podoba. Pojazd przynajmniej jest lepszy od kiczowatych mebli, wśród których przyszło mi mieszkać, choć kolor obicia siodełka i wyściółki przyczepy są prawie takie same jak odcień drewna, z którego wykonano ramę mojego łóżka. Reszta motocykla to po prostu jakieś metalowe rurki i cała mechanika, na której zupełnie się nie znam.
   Z tego, co mi wiadomo, najbliższe zejście do Hadesu znajduje się gdzieś w Nevadzie, czyli po drugiej stronie kontynentu, więc trzeba będzie się tam jakoś dostać. Szczęście w nieszczęściu, że mój brat postanowił przekazać mi motor akurat teraz. Nie jestem tylko pewna, czy zmieścimy cię na nim całą czwórką. Chłopcy powinni obaj zmieścić się w przyczepie, a Cindy usiądzie za mną na siodełku.
   Po kilkunastu minutach wchodzę do domku, aby spakować do plecaka jakieś ubrania na zmianę i wszystkie inne przybory, które mogą przydać mi się podczas misji.
   Wrzucam do torby kurtkę przeciwdeszczową, karton z nektarem i kilka ratujących życie batoników ambrozji, pamiątkowy scyzoryk z wycieczki po parku Yellowstone, na którą wybrałam się z mamą parę lat temu, portfel ze złotymi drachmami i pieniędzmi śmiertelników, zapasowe ubrania, kompas i (jakże by inaczej) mój zestaw ratunkowy w postaci kosmetyczki. Na koniec wszystko dopycham trzema paczkami moich ulubionych landrynek o smaku cytryny. Do kieszeni pakuję iPoda, bo nie chcę, żeby znalazł go ktoś, kto wpadnie na pomysł grzebania w moich rzeczach, kiedy nie będzie mnie w Obozie. Poza tym, nie chcę dopuścić do tego, żeby ktokolwiek w ogóle dowiedział się, że coś takiego mam. Półbogowie i elektronika nie są zbyt korzystnym zestawieniem. Wszystkie używane przez nas telefony, komputery i tym podobne to jak wysłanie odzewu alarmowego do wszystkich potworów w promieniu kilku kilometrów.
   Na szczęście mój odtwarzacz nie jest do końca taki, jak te używane przez śmiertelników. Ma nieograniczoną pamięć, dostęp do wszystkich utworów muzycznych, które zostały stworzone przez ostatnie trzy tysiąclecia, odbiera kanał Hefajstos TV w jakości HD i można na nim zrobić naprawdę mnóstwo innych rzeczy, ale pewnie i tak do końca życia nie zdążę spróbować wszystkiego.
   IPod nie jest już nowy, dostałam go na którąś Gwiazdkę od taty (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że rządzi magiczną krainą umarłych), ale wciąż zmienia się tak, że wygląda jak dopiero co zdjęty z taśmy produkcyjnej.
   Właściwie to całkiem nieźle jest być dzieckiem Hadesa. Możesz być dowolnie zdziwaczały i nawet jeśli nikomu nigdy nie powiesz nic miłego, wszyscy i tak będą czuli przed tobą coś w rodzaju respektu z uwagi na twoje boskie geny. Do tego masz miliony dusz, które zrobią, co tylko im każesz, na przykład spiorą tyłek Jaredowi.
   Przebieram się w gładki, ciemnoczerwony top na szerokich ramiączkach i dżinsowe spodenki do kolan. Na stopy zakładam wygodne, sznurowane buty z miękkiej, cienkiej skóry w ciepłym odcieniu brązu.
   Zarzucam na plecy lekką bluzę, bo pomimo tego, że lato trwa w najlepsze i na dworze jest ciepło, może spotkać nas lekki deszcz, poza tym w nocy temperatura spada. Potem wychodzę jeszcze coś zjeść, zanim wyruszymy. Jakoś nie wydaje mi się, żeby wyruszanie na misję na głodniaka byłoby dobrym pomysłem.
   Dzisiaj na moim talerzu pojawia się ogromna góra makaronu z sosem bolońskim, a szklanka napełnia się zimną Fantą.
   Wkrótce po moim przybyciu do stołu przysiada się Nico.
   - Nie dajcie się zabić, zanim dotrzecie do Podziemia - ostrzega. - Na miejscu ojciec powinien zapewnić wam jakieś jedzenie i miejsce do zregenerowania sił - objaśnia, wkładając sobie do ust gigantyczny kawałek szpinakowej lazanii.
   - Czyli mam ich dostarczyć do pałacu tatuśka w jednym kawałku - pytam z przekorą, choć wiem, że dla czwórki półboskich dzieci przeprawa na drugi koniec Stanów Zjednoczonych to nie przelewki. Możemy w każdej chwili zginąć, a to chyba znaczy, że nie ustrzeżemy świata przed jakąś katastrofą.
   - Coś w tym rodzaju - brat odwzajemnia uśmiech i dla żartu puszcza oczko. Posyłam mu gniewne spojrzenie, ale zaraz potem oboje zaczynamy głośno się śmiać.
   Po obiedzie jeszcze raz sprawdzam, czy spakowałam wszystko, co potrzebne i po namyśle przytraczam do plecaka śpiwór, a do bocznej kieszeni wsuwam latarkę. Poza tym, to chyba czas, kiedy jako liderka misji powinnam udać się do Rachel Dare po przepowiednię dotyczącą wyprawy. Wychodzę na zewnątrz, rzucam plecak na siodełko motocykla i idę do jaskini, w której powinnam spotkać wyrocznię.
   Znajduję ją jak zawsze z paletą i pędzlem, malującą jakieś kolejne, jak dla mnie niezrozumiałe, dzieło. Tym razem na rozpiętym na drewnianym stelażu płótnie znajduje się ogromna, kanarkowożółta plama o nieregularnym kształcie.
   Rudowłosa wydaje się mnie nie zauważać, nawet kiedy specjalnie głośniej szuram po ziemi podeszwą buta.
   - Um... - lekko stukam kobietę w ramię, aby zwrócić na siebie jej uwagę. - Rachel?
   - Och, przepraszam, słoneczko. Nie zauważyłam cię - wyrocznia w końcu odwraca się przodem w moją stronę. Z jakiegoś dziwnego powodu do wszystkich zwraca się per "słoneczko" lub "kochanie" i każe mówić sobie po imieniu. - Co się stało? - pyta, ale nim zdążę odpowiedzieć, zaczyna znowu. - Ach, no tak... Wasza misja, zgadłam? - chcę potwierdzić, ale sekundę później Rachel znów coś mówi. - Poczekaj chwilkę, kochanie. Trochę tu ogarnę i możemy zaczynać, dobrze?
   Kiwam głową, nie siląc się na jakąś specjalną elokwencję. Nie wiem, dlaczego, ale trzpiotowatość panny Dare sprawia, że czuję się dziwnie, trochę zawstydzona, trochę zażenowana.
   Mija kilkanaście długich minut, zanim wszystkie niepotrzebne płótna i sztalugi zostają uprzątnięte (lub raczej przesunięte w głąb groty) i w końcu mogę usłyszeć proroctwo. Podaję rudowłosej obie ręce i patrzę, jak jej oczy zachodzi tajemnicza, jasnozielonkawa mgła, która wypływa również z ust wyroczni, kiedy wypowiada treść przepowiedni.


Wyruszysz do domu, gdzie przodkowie i ojcowie
spoczywają w pozornym spokoju wieków,
gdzie znajdzie się ten, którego zwalczono
i zgładzono dwa razy ręką człowieka. 
Znów wśród życia jego pogromca,
wraz ze swym zbrojeniem,
miecz i jego pan, bohater i przeklęte brzemię. 
Lękaj się śmierci w boju,
bo choć chwałę niesie,
krzyk i ból rozdziera nieba,
echo i pod ziemię go niesie.

   Kiedy głos Delf kończy swoją przemowę, panna Dare wydaje się być nieco zmęczona, właściwie jak po przekazaniu każdej wizji przyszłości, ale zwyczajowy entuzjazm chyba nigdy jej nie opuszcza.
   - Masz przed sobą naprawdę ważne zadanie, skarbeńku - mówi, poklepując mnie przyjaźnie po ramieniu. - Ale uśmiech na twarz - dodaje, widząc moją niezbyt radosną minę. Jak mam się uśmiechać, kiedy przed chwilą powiedziała mi o śmierci w walce? - Będzie dobrze.
   "Jeśli nie zginiemy, to może i będzie, ale na razie serio muszę uwolnić się od tej szalonej kobiety" - myślę.
   - Yy... Dziękuję - dukam niemrawo i powoli odchodzę w kierunku Wielkiego Domu, gdzie mam spotkać resztę uczestników mojej misji i otrzymać od pani Jackson ostateczne instrukcje.
___________________________
Ta-da! Zaraz zostawiamy Obóz Herosów za sobą.
Mało ciekawy rozdział, ale już niedługo zaczynamy drogę do Podziemia, podczas której wydarzy się tyyyle ciekawych rzeczy. No i tym razem przepowiednia jest w stu procentach napisana przeze mnie.
A ja tymczasem wróciłam z Belgii wprost do szkoły, gdzie wszyscy wciąż, w kółko Macieju, powtarzają tą samą śpiewkę, że trzeba się przyłożyć, bo niedługo (czytaj: za osiem miesięcy) testy.
Ściskam,
Cece.

PS Jesteście za tym, żeby trzymać się punktu widzenia Madison, czy co jakiś czas popatrzeć trochę oczami kogoś innego?

sobota, 31 sierpnia 2013

[04] Ochotnicy

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "One Engine" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Zanim sprawdzę, co jest powodem alarmu, zahaczam jeszcze o domek, gdzie jako tako ogarniam twarz i rozczesuję splątane włosy. Zmieniam jeszcze ubranie na suche i dopiero wtedy udaję się na miejsce spotkania.
   Do amfiteatru docieram spóźniona o kilka minut, ale na szczęście nie zostaje to zauważone. Szybko wślizguję się na wolne miejsce obok Cindy.
   - Przegapiłam coś ważnego? - pytam szeptem.
   - Mówili tylko, że twój brat ma jakąś wiadomość - odpowiada koleżanka, cały czas patrząc w centrum, gdzie pani Jackson objaśnia szczegóły wieści, które przekazał jej Nico.
   - ... i w związku z tym, że gdzieś głęboko pod nami, pod całym Podziemiem - opowiada. - Wyzwala się jakaś pradawna moc, będziemy musieli podjąć więcej działań dla ochrony Obozu i bardziej przyłożyć się do treningu. Nie wiemy, kiedy może nastąpić jakikolwiek atak, ale obawiam się, że nie zostało nam wiele czasu.
   - Wiadomo chociaż, co to za pradawna moc? - odzywa się ktoś z tłumu.
   - To może być cokolwiek, ale mamy już pewne podejrzenia. Ale najważniejsze to nie panikować, kochani - świergocze Rachel Elizabeth Dare, rudowłosa, wiecznie upaćkana farbą lub umazana pisakami kobieta, w której aktualnie mieszka duch Wyroczni Delfickiej.
   Jednym słowem, pokręcona babka od przekazywania nam przeznaczenia, które dyktują Fata.
   Kilka sekund później oczy Rachel zachodzą zielonkawym blaskiem i już wiadomo, że zbliża się kolejna niezbyt czytelnie sformułowana, niejasna przepowiednia.
   Wysoki, nieco piskliwy głos rudej zostaje zastąpiony przez gładki, mistycznie brzmiący, tajemniczy kontralt ducha Delf i wraz z dziwną, półprzezroczystą, zgniłozieloną mgiełką wypuszcza na światło dzienne nowe proroctwo.
Umarły
Żywy
Trzeci raz powstały
Ponownie pokona wroga
Odwiecznego, odrodzonego
Lub zginie z ręki jego
Herosów czworo wyruszy
Zapobiec zagładzie świata
Ocalić ciężar Atlasa
Przed gniewem dawnego władcy
Jeden z nich
Bohater poległy
Przeznaczenie pozna swoje
W chwale wstąpi 
Lub szczeźnie w domu Cerbera
   Wypowiadając ostatnie słowa, Wyrocznia zwraca ciało panny Dare w moim kierunku, zupełnie jakby były skierowane do mnie, nie do całej reszty zgromadzonych w amfiteatrze półbogów.
   Ale zaraz, zaraz... Nie patrzy na mnie, tylko powyżej, na ostatnie rzędy siedzeń.
   Odwracam się przez ramię i widzę (kto by pomyślał) Seana, grzejącego sobie miejsce w końcowym, najwyższym rzędzie, dokładnie za moimi plecami. Chłopak chyba nic sobie nie robi z tego, że patrzą na niego wszyscy bez wyjątku, nie wyłączając kilku satyrów, plączących się w pobliżu.
   Ciszę przerywa głos pana Jacksona, który podbiega, aby podeprzeć zmęczoną przekazywaniem losu Rachel (na co jego żona posyła mu piorunujące spojrzenie).
   - Wygląda na to, że mamy miejsce dla czterech osób, które wybiorą się na małą wycieczkę - uśmiecha się, choć ten żart raczej nie był udany. Poza tym, świat może zostać zniszczony nawet za sekundę, więc chyba nikomu nie powinno być do śmiechu.
   - Wydaje mi się, że trzeba będzie zejść do Podziemia - sugeruje Nico. - A do tego jest chyba potrzebny ktoś, kto się w nim zorientuje - rozgląda się wśród widowni, aby w końcu zatrzymać wzrok na mnie. - Madison?
   - Co jest? - mówię najbardziej ignoranckim tonem, na jaki mnie stać. W głębi duszy jednak trochę się cieszę, bo w końcu doczekałam się swojej pierwszej misji.
   - Zostałaś przydzielona do zadania - odpowiada pani Jackson, lekko zirytowana. Cóż powiedzieć, niezbyt przysłużyłam się temu, żeby jakoś specjalnie mnie polubiła. - I wygląda na to, że możesz dobrać sobie towarzyszy.
   Przepycham się pomiędzy siedzącymi obok półboskimi dziećmi i schodzę na dół, aby mieć lepszy widok na wszystkich siedzących na trybunach.
   - Cindy Anderson - mówię po chwili zastanowienia. Moja przyjaciółka jest chyba jedyną osobą, którą faktycznie chciałabym zabrać ze sobą.
Jeszcze raz rozglądam się w poszukiwaniu pozostałych dwóch członków wyprawy, ale naprawdę nikt nie przychodzi mi do głowy. Inna sprawa, że kieruję sie bardziej tym, czy kogoś lubię, czy nie niż umiejętnościami walki czy inteligencją.
   Nico chyba to dostrzega i postanawia trochę przyspieszyć dobór.
   - Może jacyś ochotnicy? - proponuje.
   Na widowni zaczyna szumieć. Wszyscy dyskutują, kto mógłby podjąć się tego zadania. Wyłapuję kilka imion, ale nie jestem w zbyt dobrych stosunkach z ich właścicielami.
   - Ja chętnie pójdę - odzywa się ktoś z tyłu.
   Jak się okazuje, tym "ktosiem" okazuje się być nie kto inny, jak (kolejna niespodzianka) Sean, który chyba robi mi na złość. Minęła chyba niecała doba od jego pojawienia się w Obozie, a zdążył mi podpaść już chyba ze trzy razy, do tego ten głupkowaty uśmiech chyba przykleił mu się do twarzy.
   Chłopak przechodzi między grupami z dziewiątki i dziesiątki (wzbudzając powszechny zachwyt ich żeńskiej części), po czym lekkim, sprężystym krokiem pokonuje odległość dzielącą go ode mnie i Cindy. Kiedy zajmuje miejsce po mojej lewej, przyjaciółka puszcza mi oko i dziwnie się uśmiecha. Postanawiam puścić to mimo uszu, ale zdążam jeszcze puścić jej jedno z moich spojrzeń z cyklu "tylko coś powiedz, a osobiście poderżnę ci gardło".
   Wracam wzrokiem do wszystkich innych, siedzących na trybunach i dostrzegam wyrywającą się Lisę.
   - Ja! - krzyczy dziewczyna, odgarniając z twarzy niepożądany kosmyk ciemnych włosów - Ja pójdę! Naprawdę, z wielką chęcią wezmę udział!
   Unoszę brew i opieram prawą rękę na biodrze.
   - Nie potrzebujemy ciebie i twoich błyszczących ciuszków, Walch - mówię. - To jest poważna misja, a nie rewia mody. Tu można zginąć - wzdycham ostentacyjnie i przerzucam wzrok w inną stronę. - Może ktoś inny? - pytam głośno.
   "Proszę, niech ktoś jeszcze się zgłosi" - dodaję w myśli. "Ktokolwiek".
   Jak na zawołanie kolejna osoba podnosi rękę.
   Jared.
   Przewracam oczami. To chyba jakaś kpina, że zgłaszają się osoby, na które normalnie nie zwróciłabym nawet najmniejszej uwagi, bo nie chciałabym wykonywać z nimi jakiegokolwiek zadania. Najpierw Lisa Walch, a teraz on.
   - Pytałam serio - mówię wyczekująco, trochę zażenowana całą sytuacją.
   - Daj spokój, Madison - odzywa się po chwili pani Jackson, wyraźnie zniecierpliwiona. - Masz dwoje ochotników. Wybieraj - ponagla. - Na bogów, kiedyś nie było przy tym takiego bałaganu - dodaje pod nosem, lecz nie dość cicho, więc doskonale ją słyszę.
   Chwilę patrzę na Jareda, potem na Lisę i decyduję się wybrać chłopaka, bo mam bardzo silne wrażenie, że córka Afrodyty zgłosiła się tylko po to, aby spędzić czas z Seanem. A flirtująca Lisa to bezużyteczna Lisa, głównie dlatego, że jej główny patent to udawanie totalnej niezdary i zawalanie nawet najprostszych czynności. A Jared to po prostu Jared, z całym swoim irytującym poczuciem humoru i kiepskimi kawałami, których jestem główną ofiarą. Będzie wkurzający, ale przynajmniej nic nie popsuje.
   - Pakuj szczoteczkę do zębów i zapasowe majtki, Cunningham - podsumowuję. - Bo idziesz z nami.
   Grupowa dziesiątki posyła mi gniewne spojrzenie, ale odpowiadam jej tylko pełnym satysfakcji grymasem podobnym do uśmiechu.
   Jak to pięknie Francuzi mówią, c'est la vie, Walch.
___________________________
Jejku, w końcu muzyka do rozdziału to coś innego niż Green Day (i mam nadzieję, że nieprędko wrócimy do tego zespołu, bo serio, ile można).
Jak na razie, jutro uciekam na wycieczkę szkolną do Belgii, ale za tydzień będę już spowrotem (być może z nowym rozdziałem, bo muszę jeszcze sprawdzić, czy nic w nim nie poplątałam z fabułą).
Wielkie podziękowania idą do mojego kochanego Steczusia, za wymyślenie całej tej przepowiedni i za wszystkie jej rady à propos przygód, które są w planie.
To chyba będzie wszystko z mojej strony,
Ściskam,
Cece.