wtorek, 30 lipca 2013

[01] Nowy z Frisco

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "X-Kid" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Otwieram oczy, ale nie jestem do końca pewna, czy się obudziłam. Przede mną znajduje się głęboka, dobijająco intensywna czerń.
   A, nie, chwileczkę... Przecież to sufit.
   Tutaj, w domku numer trzynaście, wszystko jest czarne lub ewentualnie ciemnografitowe. Najgorsze jest to, że nikt nie pozwoliłby mi zrobić remontu i urządzić choć swojego kąta wegług własnego uznania. Głupie obozowe zasady, wszystko ma być w takim stanie, w jakim się to zastało, co oznacza, że czarne ściany i sufit w mieszkaniu dzieci Hadesa do końca świata pozostaną takie, jakie są od początku jego istnienia, czyli od jakichś dwudziestu paru lat.
   Serio, Nico mógł się bardziej wysilić, projektując wystrój domku. Z zewnątrz jest naprawdę imponujący, te wszystkie pochodnie z zielonym greckim ogniem, fasada z obsydianu i inne bajery, ale wnętrze wygląda jak muzealna sala. Kiczowate, pseudobarokowe meble, w dodatku czarne jak smoła. Gdyby chociaż trafiła mi się secesja, a jeszcze lepiej - klasycyzm, dużo łatwiej i przyjemniej byłoby mi tu mieszkać. Nawet kolor wystroju byłby bardziej znośny.
   Podnoszę się z szerokiego, wygodnego łóżka i otwieram dość spory kufer, w którym trzymam wszystkie ubrania (a nie mam ich mało, szczerze mówiąc). Zanim jednak zdecyduję się na coś, wyglądam przez okno, aby sprawdzić, jaka jest pogoda.
   Z tego, co widzę, słońce chyba uruchomiło jakieś dodatkowe generatory mocy, bo wszyscy obozowicze w zasięgu wzroku uciekają do cienia, a nawet stojąc pod drzewem czy za jakimś budynkiem wydają się umierać z gorąca.
   Po krótkim zastanowieniu wyciągam prawie z dna skrzyni stare szorty z ciemnego dżinsu, z naszytymi w paru miejscach kolorowymi, głównie ciemnozielonymi łatkami. Dotychczas było tak zimno, że przwie zapomniałam, że w ogóle je mam.
   Nie mam problemu z dobraniem reszty rzeczy. Po prostu biorę pierwszą lepszą bluzkę na szerokich ramiączkach, tym razem luźny szary top z nadrukowanym czarnym krukiem, a na nogi wciągam znoszone, ciemnokobaltowe tenisówki.
   Kolejnym punktem mojej listy rzeczy „które muszę zrobić, zanim pokażę się innym na oczy”, jest staranne nałożenie warstwy eyelinera i tuszu do rzęs. Pod tym względem bardziej przypominam córkę Afrodyty niż dziecko boga Podziemia. Jeśli kreska na powiekach będzie zbyt cienka, zbyt gruba, uniesiona lub będzie za bardzo opadała, dając efekt spojrzenia zbitego kundla, mogłabym przejmować się tym cały dzień.
   Szybko rozczesuję czarne włosy, sięgające mniej więcej do łopatek, i spinam je w luźny kok na czubku głowy, po czym wychodzę na śniadanie.
   Miałam rację, że jest okropnie gorąco. Do tego wilgotność powietrza chyba można sklasyfikować jako podobną do tej w dżungli amazońskiej. Wydaje mi się, zę to jeden z tych dni, kiedy przebywając na zewnątrz, ma się wrażenie, jakby pływać w lepkiej, gotującej się zupie.
   Normalnie spróbowałabym przenieść się do stołówki cieniem, ale jestem zbyt zmęczona, aby użyć tego sposobu transportu. Zawsze, kiedy to robię, ctrasznie chce mi się potem spać, a dziś oczy kleją mi się jak posmarowane superklejem, pomimo tego, że przed chwilą wstałam.
   Kiedy jestem w już prawie w połowie drogi do obozowej jadalni, czuję, że mój sztylet, który zawsze noszę przy pasku, gdzieś zniknął. Rozglądam się dookoła, by zlokalizować złodziejaszka, ale jakoś nikogo nie widzę. Dziwne, bo wydaje mi się, że przed chwilą słyszałam jakieś śmiechy.
   Wtem widzę, że w krzakach, rosnących jakieś dwa metry ode mnie coś się porusza. Podchodzę i rozgarniam pędy rośliny, a moim oczom ukazuje się uśmiechnięty od ucha do ucha Jared Cunningham, grupowy domku Aresa. Od dłuższego czasu robi mi różne kawały, na przykład ustawia kubeł z wodą na framudze drzwi lub podmienia miecze podczas treningu szermierki.
   - Hej, Madison - mówi blondyn jak gdyby nigdy nic i zaczyna się śmiać.
   - Oddaj mi sztylet - rzucam stanowczo.
   - Jaki? - chłopak udaje zaskoczonego, ale nie jest wystarczająco przekonujący, żebym mu uwierzyła.
   - Po prostu mi go oddaj, Cunningham - powtarzam, tym razem ostrzej. - Już - wyciągam w przód otwartą dłoń.
   - Nie wiem, o czym mówisz - kontynuuje swoją grę Jared.
   - Och, doprawdy? - pstrykam palcami, a chwilkę później spod ziemi wyłania się dwóch szkieletowych wojowników w pełnym greckim uzbrojeniu i podchodzi do chłopaka. Jeden z nich podnosi go w górę, a drugi przeszukuje jego kieszenie. Kilka minut potem mam już w ręce swoje ostrze. Ponownie pstrykam i żołnierze wracają spowrotem do Podziemia, za to blondwłosy nie wygląda na zadowolonego. Prycha pogardliwie i odchodzi nie wiadomo dokąd.
   Również oddalam się, dochodząc w końcu do stołówki, czyli namiotu stylizowanego na podobieństwo jakiejś antycznej świątyni lob czegoś w tym rodzaju. Jest tu około trzydziestu pięciu stołów, po jednym dla obozowiczów z każdego domku i dodatkowy, przeznaczony dla opiekunów. Z tego, co widzę, nie jestem ostatnią obozowiczką, która się tu zjawiła, choć i tak wiem, że nieco się spóźniłam.
   Zajmuję swoje miejsce, zastanawiając się, co chciałabym zjeść. Dziś mam ochotę na tosty, które pojawiają się przede mną, kiedy tylko o nich pomyślę. Pochłaniam chyba pięć i popijam posiłek sokiem pomarańczowym. Odnoszę naczynia do kuchni, po czym udaję się na trening szermierki razem z paroma dzieciakami z domku Apollina.
   Większa część ich ekipy to banda strzelających z łuku, układających marne wiersze pozerów, bojących się publicznych wystąpień z powodu możliwości straelenia jakiejś gafy (w tym przypominają mi najbardziej mieszkańców dziesiątki, tyle, że dzieci Afrodyty i tak pchają się na afisz), jest jednak parę bardzo miłych i w porządku osób, takich jak Cindy Anderson, jedna z moich lepszych znajomych. Jest ode mnie półtora roku młodsza, ale jesteśmy prawie tego samego wzrostu, więc wszyscy biorą nas za równolatki. Ma lekko kręcone, złote włosy i niebieskie oczy, w czym przypomina Annabeth Jackson, koordynatorkę i głównego stratega Obozu. Oczywiście, jest od niej o wiele, wiele młodsza, ale nikt nie zaprzeczy, że jeśli chodzi o wygląd, mają ze sobą naprawdę dużo wspólnego.
   Zdejmuję z zawieszonego na ścianie stojaka nieco ponad metrowy miecz, wykuty wieki temu z czarnego jak węgiel, stygijskiego żelaza. Kiedyś posługiwał się nim mój starszy przyrodni brat, Nico, ale uznał, że jako sędzia dusz wchodzących do Tartaru nie będzie go potrzebował. Ostrze kilkanaście lat przeleżało w zbrojowni Obozu Herosów, aż przyszła pora, żebym wybrała sobie broń, którą będę chciała nauczyć się posługiwać. Żelazo ze Stygii jest o tyle potężniejsze od zwykłego Niebiańskiego Spiżu, że prócz potworów i herosów, może zrobić krzywdę także duchom umarłych, błąkającym się po powierzchni ziemi.
   Zakładam także zbroję, która leży zawsze gdzieś w pobliżu mojego miecza. Jej na szczęście po nikim nie odziedziczyłam, bo gdyby tak było, ani trochę by na mnie nie pasowała. Jestem jedną ze szczuplejszych osób w rodzinie, zarówno ze strony ojca, jak i matki, chociaż potrafię zjeść na raz posiłek dla dwóch osób (szczególnie, jeśli jest to deser).
   Kiedy w końcu mam na sobie całe uzbrojenie, łącznie z hełmem, zaczynają się właściwe zajęcia. Moim pierwszym przeciwnikiem jest Cindy, więc mam szansę uciąć sobie z nią pogawędkę przy okazji treningu.
   - Słyszałaś, że znaleźli jakiegoś nowego? - pyta blondynka, kiedy stajemy naprzeciw siebie, gotowe do walki.
   - Co kilka dni jest tu ktoś nowy, to chyba normalne - odpowiadam, ale mimo tego interesuje mnie temat nowo przybyłego obozowicza. Ciekawe dlaczego nie został przedstawiony podczas śniadania...
   Zadaję pierwszy cios mieczem, ale dziewczyna zdąża zrobić szybki unik.
   - Podobno pochodzi z San Francisco, ale któryś z satyrów znalazł go w Bronksie - opowiada. - Z tego, co udało mi się usłyszeć, całą drogę przebył pieszo lub stopem.
   "San Francisco?" - zastanawiam się w głowie. Nie od dziś wiadomo, że to miasto jest skupiskiem wszystkich możliwych typów potworów.
   - Wiesz, ile ma lat? - dopytuję, skutecznie odpierając atak miecza Cindy.
   - Chyba szesnaście, czy coś koło tego - objaśnia blondynka. - Dziwi mnie, że jeszcze nie został uznany.
   - Faktycznie dziwne... - myślę na głos. Dzięki Perseuszowi Jacksonowi, teraz kierownikowi Obozu, bogowie uznają swoje dzieci najpóźniej w dniu trzynastych urodzin, choć czasem zdarzają się wyjątki, zazwyczaj jeśli boski rodzic jest jednym z potężniejszych bogów. Mój ojciec przyznał się do mnie dopiero rok temu, a wcześniejsze lata musiałam jakoś przeżyć, mieszkając w wiecznie zatłoczonym domku numer jedenaście, gdzie Hermes, jako patron podróżników, przyjmuje wszystkich nieuznanych półbogów pod swój dach.
   - Co, jeśli to syn kogoś z Wielkiej Trójki? - zastanawia się córka Apolla. - Może nawet samego Zeusa?
   Ostatnim dzieckiem Zeusa, które pojawiło się w Obozie Herosów, była Thalia Grace, ale wkrótce po swoim przybyciu została Łowczynią Artemidy, co sprawiło między innymi, że stała się nieśmiertelna. Gdyby nie to, miałaby teraz koło pięćdziesiątki. Orszak Łowczyń co jakiś czas odwiedza Obóz, ale nigdy nie bawi u nas długo, ze względu na męską część jego uczestników (jednym z warunków przystąpienia do Łowów jest "absolutne wyrzeczenie się jakichkolwiek romantycznych kontaktów z płcią przeciwną", czyli chodzi o to, że jak się jest Łowczynią, to się nie lubi chłopców i kropka).
   Ech, te wieczne dziewice i ich "problemy"...
   Na chwilę zaczynam zastanawiać się nad plusami i minusami bycia w tej grupie, a tymczasem Cindy udaje się położyć mnie na ziemię kilkoma cięciami miecza.
   "Opuściłaś się, Grant" - daję sobie mentalną reprymendę. "Następnym razem bardziej uważaj" - myślę, zbierając się z podłogi.
   Muszę być dla siebie surowszym trenerem i więcej pracować. Dużo od siebie wymagam, bo tylko przez dostateczny trening mogę osiągnąć naprawdę bardzo wiele. Bardzo chciałabym dorównać Nicowi, który podczas wojny z tytanem Kronosem zwerbował do walki całą armię Podziemia. Chcę też udowodnić, że jestem kimś godnym zapamiętania, a nie uda mi się to, jeśli będę kompletnym słabeuszem.
   Z furią odkładam miecz spowrotem na stojak, zdejmuję zbroję i rzucam ją gdzieś w kąt, po czym wychodzę na zewnątrz, aby ochłonąć i zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.
___________________________
Szybko dodaję rozdział i uciekam do Londynu (:
Nie wiem jeszcze, czy wszystkie następne części będą pisane z tej perspektywy, ale nasza Madison wydaje mi się ciekawym narratorem. Mam w planach kilka ciekawych (przynajmniej według mnie) fragmentów, które chyba powinny być opowiedziane przez kogoś innego, ale na razie chyba wszystko pozostanie tajemnicą.
Pozdrawiam,
Cece.

środa, 24 lipca 2013

[00] Prolog

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "American Idiot" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Sean myślał, że tutaj wszystkie jego dotychczasowe problemy znikną i dadzą mu spokój, że będzie mógł rozpocząć coś w rodzaju nowego życia, z czystą kartoteką i nieco odświeżonym wizerunkiem, ale chyba się pomylił.
   Już pierwszego dnia po przybyciu do Nowego Jorku przyczepił się do niego jakiś dziwny chłopak. Krzywo chodził (chyba kulał na jedną nogę), a ciemne, kręcone włosy chował pod czarną czapką opadającą luźno na kark. Nie wyglądał na dzieciaka z ulicy, co odróżniało go od większości ludzi mijanych przez Seana w tej okolicy. Miał może z szesnaście czy siedemnaście lat, a przynajmniej na tyle wyglądał.
   - Jak tam, bracie? - zagaił, kiedy chyba już po raz piąty spotkali się we wschodnim Bronksie. - Chcesz trochę? - wysunął z kieszeni kurtki torebkę landrynek.
   Sean zbył go milczeniem i odszedł kilka kroków. Właśnie próbował okraść wychodzącą z baru po drugiej stronie ulicy kobietę, żeby zdobyć trochę pieniędzy i w końcu zjeść jakiś porządny lunch, a ten idiota zaczynał go nieźle wkurzać.
   - Jak chcesz - wzruszył ramionami ciemnowłosy. - Ale sporo tracisz. Są naprawdę dobre - wrzucił sobie do ust czerwony cukierek. - Tak w ogóle, nazywam się Brian Ellis.
   - Sean Eulk. Miło poznać - rzucił ironicznie chłopak. - A teraz, bądź łaskaw się na chwilę zamknąć, bo usiłuję załatwić sobie pieniądze na lunch - schylił się, aby poprawic sznurówki starych, znoszonych converse'ów, które zwinął ze sklepowego magazynu gdzieś w stanie Illinois.
   Już miał podkraść się w kierunku kobiety, kiedy Brian chwycił go od tyłu za ramię.
   - Mam lepszy pomysł - oznajmił. - Znam lepsze miejsce, gdzie będziesz mógł najeść się do syta i to kompletnie za darmo - uśmiechnął się szeroko i pociągnął go w stronę przystanku metra.
_________________
No, czyli zaczynamy.
Trochę się wszystko opóźniło, i chyba opóźni się jeszcze trochę, bo od trzydziestego jadę na tydzień do Londynu na obóz językowy i nie wiem, u jakiej rodziny przyjdzie mi mieszkać.
Prolog krótki, bo krótki, ale jakoś chyba nie ma potrzeby zawierać w nim więcej informacji, poza tym jest to na razie jedyna część opowiadania, której nie opowie nam główna bohaterka.
To by było chyba na tyle.
Pozdrawiam ciepło,
Cece.