niedziela, 29 września 2013

[07] Śpiąca Królewna

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Runaway" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Sean obudził się zdezorientowany. Ostatnią rzeczą, którą zapamiętał, był widok gorących, złotych frytek i ich niebiański smak. Tymczasem kiedy otworzył oczy, zobaczył jedynie samochody przejeżdżające po drodze międzystanowej tuż za szerokim pasem trawy i metalową barierką o wysokości około pół metra.
   To, na czym leżał, było chyba karimatą położoną bezpośrednio na ziemi, a przykryty był ciężkim, ciemnoburym kocem. Jednak nie niewygodne posłanie przeszkadzało mu najbardziej. Okropnie chciało mu się pić i był piekielnie głodny, a przede wszystkim okropnie bolała go głowa.
   Powoli i ostrożnie podniósł się z prowizorycznego łóżka, po czym rozprostował zdrętwiałe ciało. Mimo tego, że był przyzwyczajony do spania w różnych dziwnych miejscach, wszystkie jego mięśnie zrobiły się sztywne i twarde jak kamień.
   - No, czyżby nasza Śpiąca Królewna w końcu postanowiła się obudzić? - pierwszą osobą, która pojawiła się w zasięgu wzroku chłopaka była Madison. Nie wyglądała na szczególnie wesołą. Wręcz przeciwnie, wydawała się być nieźle wkurzona, choć, sądząc po tym, jak traktowała Seana (i nie tylko) wcześniej, mogło to być jej standardowe podejście do życia.
   Mina dziewczyny mówiła coś w stylu “nieważne, co zrobisz lub powiesz, i tak nienawidzę wszystkich i wszystkiego dookoła”. Taki wyraz twarzy nadawały jej przede wszystkim zmarszczone brwi i zwężone, jasnoniebieskie oczy. Ich kształt był chłopakowi skądś znany; zaokrąglony, lekko uniesiony w zewnętrznym kąciku migdał. Zdawało mu się, że ktoś kogo poznał już bardzo dawno temu i kogo powinien doskonale pamiętać, miał właśnie takie oczy i właśnie tak na niego nimi patrzył. Niestety, za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć, kto to mógł być.
   - Halo! - Madison zniecierpliwiła się. - Jest tam kto? - podniosła się na palce, żeby lekko stuknąć Seana w czubek głowy. Różnica wzroku między nimi wynosiła dobre dwadzieścia centymetrów, ale dziewczyna nadrabiała niski wzrost charakterkiem i zapadającym w pamięć, tajemniczym wyrazem twarzy.
   - Jasne, żyję przecież - wydukał chłopak.
   - Świetnie - szatynka splotła ręce na piersi i przeniosła ciężar ciała na jedną nogę, wypychając prawe biodro w bok. - Przynajmniej pozbędę się bólu pleców - westchnęła. - Naprawdę, powinieneś się nauczyć, jak opierać się o kogoś tak, żeby nie zmiażdżyć mu kręgosłupa.
   - O czym ty mówisz? - Sean zdziwił się. Nie próbował nikomu nic miażdżyć, a na pewno nie był to kręgosłup dziewczyny, którą dopiero poznał i która nic mu nie zawiniła. Ostatnią rzeczą, którą chciał zrobić, było zjedzenie porcji frytek jakąś chwilę temu.
   - O tym, że od dwóch dni zwieszasz mi się na plecy jak worek pełen ziemniaków! Do tego chrapiesz gorzej niż mój brat i śpisz z otwartymi ustami - z ust Madison potoczyła się lawina przesyconych irytacją słów.
   Ale na Boga... Nie, chwileczkę, jak na bogów mogły minąć dwa całe dni? Jeszcze chwilę temu trzy Charybdy (czy jakkolwiek by się one nie nazywały) zaserwowały mu kolację w barze gdzieś w Pensylwanii.
   - Jakie dwa dni? O..o co ci chodzi? - Sean był kompletnie zdezorientowany.
   - A takie, że nasza śliczna kolacyjka u “Charyt” okazała się mieć w składzie środek usypiający, a wy idioci daliście się omamić jedzeniem. W rezultacie na trochę wyłączyło was z rzeczywistości, ale ty musiałeś naprawdę nieźle nażreć się tego świństwa, bo przez dwa dni spałeś jak zabity - wyjaśniła Madison. - Masz jeszcze jakieś inne głupie pytania, czy wstaniesz i się w końcu do czegoś przydasz?
   Sean nie odpowiedział, tylko patrzył na dziewczynę pustym wzrokiem.
   - J..już wstaję - zająknął się. - Mam zrobić coś konkretnego? - przetarł oczy i ziewnął szeroko. Mimo, podobno, dwudniowego snu, był o wiele bardziej zmęczony niż wtedy, kiedy czasem udawało mu się przespać trzy czy cztery godziny w ciągu całego tygodnia.
   Madison przewróciła oczami. Albo była naprawdę zirytowana, albo po prostu uwielbiała to robić, bo była to jedna z rzeczy, po których bardzo łatwo było ją rozpoznać. Taka charakterystyczna czynność.
   - Najpierw może tu posprzątaj - wskazała na rozłożone na ziemi karimatę i koc. - A potem zobaczymy. Nie masz pojęcia, jakie to męczące, być dowódcą misji, szczególnie z takim towarzystwem jak wy... - dodała, a następnie odeszła w kierunku małego ogniska, przy którym grzali się Cindy i Jared, każde z kubkiem jakiegoś parującego płynu, najprawdopodobniej herbaty, w dłoni.
   Zwijając przenośny materac, Sean patrzył, jak dwójka półbogów rozmawia i śmieje się razem. Siedząca po przeciwnej stronie ognia Madison może nie uśmiechała się tak często, jak oni, ale wydawała się nie być już taka wkurzona jak jeszcze przed chwilą. Może to dlatego, że cała trójka zna się już od dłuższego czasu?
   Sean odwrócił głowę i związał karimatę przyczepionym na jej jednym końcu sznurkiem, żeby się nie rozwijała, po czym zaczął składać koc. Żałował, że Madison, Jared i Cindy nie byli jego przyjaciółmi. Właściwie to od bardzo dawna nie miał kogoś, kogo ze stuprocentową pewnością mógłby nazwać przyjacielem.
   Jedyną osobą, która naprawdę go rozumiała, była jego matka. Zawsze się uśmiechała, nosiła kwiaty wplecione w długie blond włosy i zawsze miała mnóstwo czasu, by pobawić się z synem zdalnie sterowanymi samochodzikami, powstrzymywać apokalipsę zombie w grze wideo czy po prostu porozmawiać i pobyć chwilę razem. Przynajmniej tak ją zapamiętał, zanim wyjechała do Chile, aby wspiąć się na jakiś szczyt w Andach.
   Wspomnienia przeszły mu przed oczami jak czarno-biały film. Nieco zblakłe z biegiem czasu, ale treść wciąż pozostała ta sama: pracownik Opieki Społecznej wprowadzający go za rękę do sierocińca, ciągłe pytania “co się stało?”, “kiedy mama wróci?”; mnóstwo dzieciaków o smutnych twarzach, a na koniec jego pierwsza ucieczka.
   Miał wtedy jedenaście, może dwanaście lat, ale wciąż doskonale wszystko pamiętał. Któregoś jesiennego ranka, tuż przed świtem, po prostu wrzucił do plecaka garść drobnych, szczoteczkę i pastę do zębów i ubrania na zmianę, po czym zarzucił polar i wyskoczył z okna na ziemię. Jako, że pokój, który mu przydzielono, znajdował się na pierwszym piętrze, nie było to zbyt łatwe, ale na szczęście skończyło się na zadrapaniach, kilku siniakach i bólu pleców. Potem wstał, otrzepał się z chodnikowego kurzu i poszedł, gdzie go tylko oczy poniosły.
   Ta wyprawa nie trwała jednak długo. Wieczorem tego dnia policja znalazła jego prowizoryczny obóz gdzieś na przedmieściach San Francisco i wkrótce wrócił do sierocińca, jednak potrzeba wyjścia do świata nie dała się tłumić i niedługo potem znów próbował poszukać dla siebie lepszego miejsca.
   Łącznie w ciągu trzech lat spędzonych w domu dzieci był na gigancie około osiemdziesięciu razy, choć sam dokładnie nie wiedział, ile. Po czterdziestej szóstej próbie wydostania się z domu sierot przestał liczyć.
   Aż w końcu, wiosną tego roku, udało nu się uciec na dobre. Zamiast najpierw ukrywać się gdzieś w mieście, od razu pojechał na gapę pierwszym przejeżdżającym pociągiem, którym dojechał aż do Denver. Później poruszał się albo pieszo, albo autostopem, ewentualnie kradł zaparkowane na ulicach i przydrożnych parkingach samochody, które nauczył się odpalać przez złączenie odpowiednich kabli.
   Zwiedził chyba pół kraju, kiedy w Bronksie znalazł go ten dziwny koleś, który później okazał się nie być nawet człowiekiem, tylko jakimś bajkowym pół-kozłem, a jemu samemu powiedziano, że jego ojcem jest starożytny grecki bóg listonoszy, przekazujący pocztę między Olimpem i Ziemią. To przynajmniej wydawało się tłumaczyć, dlaczego nigdy w życiu go nie widział, ale w takim razie dlaczego...
   - Iryfon do Króla Złodziei! - krzyknął nagle Jared, wyrywając Seana z chwilowego zamyślenia.
   - Co do mnie? - zdziwił się chłopak. Pierwszy raz w życiu słyszał słowo “iryfon”, poza tym, skąd Jaredowi wzięło się przezwisko “Król Złodziei”, którym właśnie go określił?
   - Nieważne - starszy półbóg wzruszył ramionami, po czym pociągnął go w kierunku zawieszonego w powietrzu obrazu pani Jackson, mówiącej coś do stojących przy ognisku Madison i Cindy. - Później ci wyjaśnię.
   Seana zastanawiało, w jaki sposób udało się im zrobić coś takiego, ale chwilę później doszedł do wniosku, że to pewnie jakieś półboskie czary, których na razie nawet nie chciał próbować zrozumieć.
   - Y... Dzień dobry - powiedział, trochę jednak zaintrygowany magicznym wideoczatem.
   - Jak się czujesz? - zapytała pani Jackson z troską. Już na pierwszy rzut oka była opiekuńczą i bardzo odpowiedzialną osobą, a przynajmniej za taką Sean ją uważał.
   - Nawet nieźle, ale wciąż chce mi się spać - ziewnął. - Poza tym, jestem strasznie głodny i trochę boli mnie głowa. Ale zanosi się na to, że będzie lepiej.
   - Świetnie - podsumowała kobieta. - Dajcie mu coś do jedzenia - zwróciła się do stojących nieopodal Cindy i Jareda. - A teraz trochę mniej świetne wieści. Tobias gdzieś się zgubił i od wczoraj nigdzie nie możemy go znaleźć.
   - Trzeba było go lepiej pilnować - wypaliła Madison, udając, że kaszle, po czym założyła ręce.
   Pani Jackson westchnęła ciężko, ale puściła jej niezbyt grzeczną uwagę mimo uszu.
   - No nic, dawajcie znać co jakiś czas, żebyśmy wiedzieli, że wszystko z wami okej - powiedziała, po czym obraz Obozu Herosów rozpłynął się w powietrzu.
_________________________________
Trochę mi zajęło betowanie, ale jest. Nowiusieńki rozdział nie z perspektywy Madison.
Zastanawiam się nad przeniesieniem na chwilę akcji spowrotem do Obozu i pokazaniem chwili z dorosłymi Percabeth, ale chyba wolę jeszcze trochę nad tym pomyśleć, poza tym to może za dużo ujawnić, a tego bym nie chciała.
Na YouTubie pojawił się już zwiastun wideo, choć nie wiem, czy warto już w ogóle myśleć o zwiastunie, zważając na to, że w głowie mam dopiero zarys wszystkich możliwych zarysów tego opowiadania.
Co do dodatku, który pisałam, że się pojawi, nie do końca wiem, ile zajmie mi praca nad opisami bohaterów, nie chcę też nikogo bombardować spoilerami, których będzie tam raczej sporo.
Ogólnie rzecz biorąc, wszystko stoi pod jedną wielką niewiadomą.

Ściskam,
Cece.

PS Czy Dom Hadesa wychodzi w Polsce ósmego października, według globalnej daty, czy na tłumaczenie kolejnej książki będę czekać pół roku?
PPS Czy jak czytacie (nie tylko to opowiadanie, ale cokolwiek), słyszycie w głowie, że bohaterowie mówią różnymi głosami, czy jest tak, jakby czytał wam wszystko jeden określony lektor? Zaczęłam się nad tym ostatnio zastanawiać i jakoś strasznie mnie zaciekawiło, więc chciałabym się dowiedzieć.
PPPS Jeszcze jedno pytanie: czy zostawiać ten szablon, co jest, czy zmienić go na ten?

niedziela, 22 września 2013

[06] Nie taka Charyta urocza, jak ją malują

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Howl" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Po “wizycie” w Wielkim Domu, razem z Cindy, Jaredem i Seanem zakładamy zbroje, po czym przechodzimy za domek numer trzynaście, gdzie czeka na nas motocykl. Wrzucamy plecaki do schowka pod siodełkiem (który chyba też został magicznie podrasowany, bo wszystkie cztery mieszczą się w nim bez problemu) i zajmujemy miejsca: chłopcy w doczepionej części, a Cindy i ja - na siedzeniu motoru, jedna za drugą.
   Jest tylko jeden mały problem - Sean i Jared, w pełni opancerzeni, nie mieszczą się na siedzeniach przyczepy.
   Przewracam oczami i wzdycham ciężko, kiedy okazuje się, że będę musiała mieć za plecami nie Cindy, a Seana.
   - Siedź cicho, nie ruszaj się i nie oddychaj, to może jakoś przeżyjemy - ostrzegam go i w końcu możemy ruszać.
   Opuszczamy Obóz i kierujemy się na drogę międzystanową numer siedemdziesiąt osiem. Do zmroku udaje się nam przejechać przes New Jersey i przekroczyć granicę Pensylwanii, a na pierwszy postój zatrzymujemy się dopiero na przydrożnym parkingu na wysokości Harrisburga.
   Jesteśmy tu jedynymi osobami oprócz stojącego kilkanaście miejsc dalej srebrnego vana (który wygląda na pozostawiony przez kogoś na pastwę losu). Reszta przestrzeni jest pusta, a na drugim końcu parkingu znajduje się mała restauracyjka. Na neonowej tablicy postawionej na dachu dostrzegam napis “Bar «Wdzięk». Otwarte przez całą dobę”.
   - Jeśli chcecie zjeść kolację, to tutaj - oznajmiam, kiedy reszta ekipy ociąga się z wysiadaniem i wskazuję ręką w kierunku baru.
   Cała trójka zgodnie akceptuje mój pomysł, więc podchodzimy bliżej, jednak Cindy zatrzymuje nas przed samym wejściem.
   - Co, jeśli są tu jakieś potwory? - pyta, zaciskając palce prawej dłoni na moim nadgarstku.
   - To je rozwalimy - wzrusza ramionami Jared. - A tak w ogóle, kto przy zdrowych zmysłach nazwałby restaurację Wdzięk?
   - MY! - jak na zawołanie, podwójne drzwi lokalu otwierają się, ukazując trzy na oko dwudziestoletnie kobiety w strojach kelnerek.
   - A wy to...? - zastanawia się Sean, unosząc w górę jedną brew. Pozostali także wydają się nie być do końca pewni, do kogo przyszliśmy w odwiedziny.
   Szybko kojarzę fakty: dziewczyny są trzy, a miejscówka nazywa się «Wdzięk»... Rozszyfrowane.
   - Jeszcze nie zczailiście? - wzdycham ciężko. Nie do wiary, że muszę świecić oczami za tę bandę nieuków. - Przed państwem Aglaja, Eufrozyne i Taleja, trzy Gracje, czyli inaczej Charyty. Boginie wdzięku i piękna, córki Zeusa - wyjaśniam, parodiując ruchy cyrkowego konferansjera.
   - Dla śmiertelnych Nella, Della i Ella - objaśnia pierwsza z lewej, wskazując na plakietki z imionami, przyszpilone do uniformów.
   - Siadajcie, zaraz przyniosę menu - mówi środkowa, Della. - El, zaprowadź państwa do stolika.
   Ostatnia z sióstr, Ella, w milczeniu pokazuje nam miejsca w rogu pomieszczenia barowego. Siadamy na dwóch zniszczonych, obitych w wielu miejscach połataną, czerwoną skórą kanapach, umieszczonych po przeciwnych stronach drewnianego stołu, ja i Cindy po prawej, a Sean i jared po lewej, patrząc od wejścia. Chwilę później podchodzi Della i rozdaje nam karty dań - coś na kształt rozsypujących się zeszycików w granatowych okładkach z obśrupanego, taniego plastiku.
   Zaglądam do środka kajetu i niespiesznie wertuję jego strony. Podawane w barze dania nie są zbyt wyszukane, jak to w przydrożnym fastfoodzie, a ceny dość niskie, jak na miejsce, gdzie można najeść się do syta podczas podróży międzystanówką.
   Po raz drugi przekartkowuję spis dań, tym razem zaczynając od końca. W końcu decyduję się na podwójnego cheeseburgera i szklankę oranżady. Zamykam menu i odkładam je na lakierowaną powierzchnię stolika, po czym zaczynam rozglądać się po pomieszczeniu, w którym się znajdujemy.
   Nie ma tu zbyt dużo wolnego miejsca, bo większość przestrzeni zajmują niezbyt duże stoliki z trzema lub czterema krzesłami poustawianymi po bokach. Pod ścianami ustawiono nieco większe stoły, podobne do tego, przy którym usadziła nas Ella, z trzech stron otoczone czerwonymi kanapami. Dokładnie naprzeciw wejścia znajduje się długa lada z brązowym blatem, za którą urzędują Wdzięki.
   Przyglądam im się przez dłuższą chwilkę. Każda jest inna, więc gdybym nie miała w sobie krwi Olimpijczyków, na pewno nie uznałabym ich za siostry, ba, nawet nie pomyślałabym, że mogą być w jakikolwiek sposób z sobą spokrewnione.
   Pierwsza, Aglaja (czy Nella, jak kto woli), ma proste, blond włosy, sięgające niemal do pasa, intensywnie niebieskie oczy i alabastrową karnację, nieco ciemniejszą od mojej. Della (czyli Eufrozyne), wcześniej stojąca pomiędzy siostrami, jest najwyższa, a przynajmniej wydaje się taka dzięki temu, że czarne, kręcone włosy spięła w wysoki, gruby kok. Ma także duże, wydatne usta i hebanową skórę.
   Trzecia Gracja, Taleja, którą przedstawiono nam jako Ellę, z wyglądu nieco przypomina mi Lisę, ale jest od niej sporo niższa i drobniejsza. Ciągle jednak ma prawie takie same brązowe fale i ciemne oczy. Z tego, co widzę, trzyma się trochę na uboczu, podczas kiedy dwie pozostałe Charyty zajęte są wesołą rozmową.
   Kilka minut później, gdy cała nasza czwórka zamyka swoje karty i kładzie je na stoliku, widzę, że Taleja podchodzi do nas z małym notesem w jednej ręce i złotym piórem w drugiej.
   - Wybraliście coś? - pyta cichym, nieco nieśmiałym głosem, po czym zdejmuje skuwkę z pióra i przygotowuje się do zapisania zamówienia, jednocześnie odgarniając kosmyk włosów za ucho.
   Po kolei mówimy, czego byśmy sobie życzyli, a potem Wdzięk odchodzi do lady, aby przekazać siostrom, co chcielibyśmy zjeść.
   Między nami czworgiem zapada kolejna cisza, która wydaje mi się dość niezręczna, ale nie wiem, jak ją przerwać. Jedyną osobą, z którą znalazłabym jakikolwiek wspólny temat, jest Cindy, ale i tak niebardzo wiem, o co ją zapytać, więc po prostu czekam na jedzenie i wpatruję się w miejsce, gdzie ściana w kolorze kawy z mlekiem styka się z brudnym sufitem.
   Nie mija dużo czasu, aż w końcu dostajemy swój posiłek i zaczynamy jeść. Właściwie, wszyscy oprócz mnie zaczynają, ponieważ ja wolę najpierw przyjrzeć się swojemu cheeseburgerowi, który wydaje mi się jakiś podejrzany. Mam wrażenie, że delikatnie błyszczy, podobnie jak plastikowy talerzyk, na którym leży. Zdaje się mieć jakiś niezdrowy, złoty poblask, który chyba nie jest typową cechą dania tego rodzaju. Szybko rozglądając się po stole, zauważam, że porcje pozostałej trójki mają ten sam świecący, metaliczny odbłysk.
   - Nie jedzcie tego - syczę, ale chyba jest już za późno. Głowy moich towarzyszy są zwieszone, ich oczy zamknięte, a usta lekko rozchylone. Na szczęście oddychają, więc przynajmniej wiadomo, że są żywi.
   Świetnie. Dopiero opuściliśmy Obóz, a już wpakowaliśmy się w jakieś bagno. Gdyby tylko ci idioci patrzyli, co jedzą...
   Urywam wewnętrzny wywód, słysząc jakieś głosy, bynajmniej nie należące do żadnej z Charyt. Wydaje mi się to co najmniej dziwne, bo w barze już od naszego przyjścia nie było zupełnie nikogo, żadna osoba też do niego nie weszła ani nie opuściła.
   - Sprawdź, czy naszym gościom smakowała kolacja - odzywa się pierwszy z nich, upiorny, wężowy syk.
   - Sama sprawdź - odpowiada drugi, podobny do ryku jakiegoś zwierzęcia, niższy i bardziej dziki. - To ty dostałaś instrukcje.
   - Ale kazałam tobie ich uśpić - broni się Syk. - Taki był plan.
   - A nie lepiej byłoby od razu zabić? - pyta Ryk ze zdziwieniem. - To ich wysłali, żeby zniszczyli wojska i Dowódcę.
   - Oni? - Syk wydaje z siebie jakiś dziwny, krztuszący dźwięk, ale po chwili dociera do mnie, że to jej śmiech. - Naprawdę myślisz, że czwórka marnych półbogów byłaby w stanie powstrzymać armię, którą szykuje Dowódca? Popatrz tylko na nich - w tym momencie nieruchomieję, bo słyszę narastający odgłos kroków, a głosy stają się coraz wyraźniejsze i głośniejsze, w miarę jak przybliżają się do naszego stolika. Postanawiam udawać, że też jestem pod wpływem usypiającego jedzenia i przyjmuję taką samą pozę jak siedząca obok mnie Cindy.
   Kroki ustają, co chyba znaczy, że Syk i Ryk znajdują się teraz w mojej bezpośredniej okolicy.
   - Jesteś pewna, że te słabowite dzieciaki są w stanie pokonać Dowódcę? - w tym momencie Syk chwyta mnie za lewe ramię i potrząsa nim. - Kiedyś to przynajmniej umieli się bronić, mieli jakieś mięśnie... A teraz? Sama skóra i kości, widzisz? Biedna, mała dziewczynka, pewnie nie jest nawet w stanie utrzymać w ręce miecza.
   Kiedy tylko słyszę te słowa, natychmiast przypominam sobie, że nie zostawiliśmy broni przy motocyklu.
   W jednej chwili podnoszę się i uderzam Syk pięścią w twarz, jednocześnie drugą ręką wyciągając miecz z przypiętej do paska pochwy, po czym staję na stoliku, nogą zrzucając talerze z jedzeniem na podłogę.
   - Mała dziewczynka, co? - rozciągam mięśnie karku w jedną i drugą stronę, gotowa do walki. - Minęły lata, odkąd ludzie przestali mnie tak nazywać - mówię pewnie i unoszę broń w gotowości.
   Dopiero teraz mogę zobaczyć, że Syk i Ryk to w rzeczywistości Nella i Della w bardziej upiornej wersji. Obie mają teraz świecące na złoto oczy, a ich skóra promieniuje podobnie jak jedzenie, które nam podano. Dodatkowo kręcone włosy Delli, teraz rozpuszczone, zamieniły się w węże.
   Czyli odwiedziliśmy nie Gracje, a Gorgony.
   - Może znowu powinni zacząć? - pyta Nella, choć chyba nie jest to jej imię. - Zgadzasz się, Steno?
   - Co racja, to racja - potwierdza Steno swoim ryczącym głosem, a węże na jej głowie syczą radośnie. - Kim w ogóle jesteście, żeby porywać się na prawowitego Władcę Zachodu? Poddajcie się. Nie macie najmniejszych...
   - Bzdura - ucinam Gorgonę w pół zdania. - Nie poddam się, choćby dlatego, żeby zrobić wam wszystkim na złość.
   Tnę mieczem prosto w potwora, ale Steno odskakuje do tyłu, dzięki czemu udaje jej się uniknąć mojego ciosu. Na chwilę oglądam się na chwilowo uśpionych towarzyszy i żałuję, że nie mogą pomóc mi w walce z potworami, które właśnie w tym momencie szykują się do skoku na mnie. Kiedy odbijają się od podłogi, półsaltem zeskakuję ze stołu, tak, żeby nie mogły mnie złapać, co z kolei sprawia, że upiorne siostry zderzają się ze sobą jak dwa magnesy o przeciwnych biegunach.
   “Gdyby tylko któreś z tych idiotów mogło się obudzić i mi pomóc, z łaski swojej...” - myślę i jak na zawołanie Steno pada sparaliżowana na ziemię, przebita elektryczną włócznią Jareda. Druga gorgona wydaje się być trochę zaskoczona, więc korzystając z jej zdezorientowania, po raz kolejny zadaję cios mieczem, tym razem skuteczny, i odcinam jej głowę. Nie jest może tak efektowna jak twarz Meduzy, którą pan Jackson zdobył podczas swojej misji, ale przynajmniej będę mogła sobie wpisać tę walkę w CV.
   - Wychodzi na to, że nie miałaś racji, co nie, Grant? - pyta Jared kpiąco, po czym szeroko ziewa, nawet nie zasłaniając ust ręką, jak tego wymagają podstawowe zasady kultury osobistej.
   - Zamknij się i pomóż mi ich stąd wynieść - odparowuję, chwytając Cindy pod ramiona i zaczynam ją ciągnąć w stronę drzwi wyjściowych. Nie robię nawet pięciu kroków, kiedy ktoś mnie zatrzymuje.
   Ku mojej niespodziance, jest to Ella, trzecia z sióstr, która najwyraźniej nie uległa potwornej transformacji. Jedną ręką przytrzymując śpiącą przyjaciółkę, drugą podnoszę miecz i jego końcówkę przykładam Gracji (bo może Ella naprawdę nią jest) pod brodę.
   - Jeśli spróbujesz nas tknąć, to przysięgam, że ja tknę ciebie - grożę. - Ale to raczej nie będzie zbyt przyjemne.
   Kobieta jednak nie wydaje się bojowo nastawiona. Podnosi obie ręce w górę, a na jej twarzy pojawia się zaskoczona, może nawet przerażona mina.
   - Nie chcę wam nic zrobić - mówi po chwili. - Tylko przestrzec.
   - Przed czym? - pytam, unosząc brew i opuszczam ostrze miecza na wysokość swojego biodra.
   - Przed Nim - odpowiada Taleja, ale nie wydaje mi się, żeby wiedziała, kim jest ten cały On, czy jak go nazwały Steno i Euryale, Dowódca. - Zbliża się wojna.
   - Aha, dobrze wiedzieć - chowam miecz i podciągam pasek od spodni, po czym kontynuuję ciągnięcie Cindy w kierunku wyjścia. - Zbieraj Króla Złodziei, Cunningham - rzucam do Jareda. - Zwijamy się stąd.
_____________________________
Wyszło trochę dłuższe, niż przewidziałam, dlatego tyle to trwało. W końcu wyjeżdżamy, ale już nie obyło się bez jakiegoś ciekawego zwrotu akcji.
Następny rozdział nie będzie już pisany oczami Madison, ale kogoś innego.
Ściskam,
Cece.

poniedziałek, 9 września 2013

[05] Przepowiednia dla słoneczka

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Where The Streets Have No Name" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Siedzę w cieniu za domkiem, gdzie Nico zaparkował mojego nowego harleya i dokładnie oglądam motocykl. Miałam to zrobić jeszcze wczoraj po powrocie z ogniska, ale wolałam położyć się spać.
   Motor nie jest mały, właściwie to chyba jeden z większych modeli, a dodatkowo przy prawym boku ma doczepioną przyczepę, w której powinny mieścić się dwie szczupłe osoby. Całość wygląda jak wyjęta żywcem z lat sześćdziesiątych, ale akurat to mi się podoba. Pojazd przynajmniej jest lepszy od kiczowatych mebli, wśród których przyszło mi mieszkać, choć kolor obicia siodełka i wyściółki przyczepy są prawie takie same jak odcień drewna, z którego wykonano ramę mojego łóżka. Reszta motocykla to po prostu jakieś metalowe rurki i cała mechanika, na której zupełnie się nie znam.
   Z tego, co mi wiadomo, najbliższe zejście do Hadesu znajduje się gdzieś w Nevadzie, czyli po drugiej stronie kontynentu, więc trzeba będzie się tam jakoś dostać. Szczęście w nieszczęściu, że mój brat postanowił przekazać mi motor akurat teraz. Nie jestem tylko pewna, czy zmieścimy cię na nim całą czwórką. Chłopcy powinni obaj zmieścić się w przyczepie, a Cindy usiądzie za mną na siodełku.
   Po kilkunastu minutach wchodzę do domku, aby spakować do plecaka jakieś ubrania na zmianę i wszystkie inne przybory, które mogą przydać mi się podczas misji.
   Wrzucam do torby kurtkę przeciwdeszczową, karton z nektarem i kilka ratujących życie batoników ambrozji, pamiątkowy scyzoryk z wycieczki po parku Yellowstone, na którą wybrałam się z mamą parę lat temu, portfel ze złotymi drachmami i pieniędzmi śmiertelników, zapasowe ubrania, kompas i (jakże by inaczej) mój zestaw ratunkowy w postaci kosmetyczki. Na koniec wszystko dopycham trzema paczkami moich ulubionych landrynek o smaku cytryny. Do kieszeni pakuję iPoda, bo nie chcę, żeby znalazł go ktoś, kto wpadnie na pomysł grzebania w moich rzeczach, kiedy nie będzie mnie w Obozie. Poza tym, nie chcę dopuścić do tego, żeby ktokolwiek w ogóle dowiedział się, że coś takiego mam. Półbogowie i elektronika nie są zbyt korzystnym zestawieniem. Wszystkie używane przez nas telefony, komputery i tym podobne to jak wysłanie odzewu alarmowego do wszystkich potworów w promieniu kilku kilometrów.
   Na szczęście mój odtwarzacz nie jest do końca taki, jak te używane przez śmiertelników. Ma nieograniczoną pamięć, dostęp do wszystkich utworów muzycznych, które zostały stworzone przez ostatnie trzy tysiąclecia, odbiera kanał Hefajstos TV w jakości HD i można na nim zrobić naprawdę mnóstwo innych rzeczy, ale pewnie i tak do końca życia nie zdążę spróbować wszystkiego.
   IPod nie jest już nowy, dostałam go na którąś Gwiazdkę od taty (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że rządzi magiczną krainą umarłych), ale wciąż zmienia się tak, że wygląda jak dopiero co zdjęty z taśmy produkcyjnej.
   Właściwie to całkiem nieźle jest być dzieckiem Hadesa. Możesz być dowolnie zdziwaczały i nawet jeśli nikomu nigdy nie powiesz nic miłego, wszyscy i tak będą czuli przed tobą coś w rodzaju respektu z uwagi na twoje boskie geny. Do tego masz miliony dusz, które zrobią, co tylko im każesz, na przykład spiorą tyłek Jaredowi.
   Przebieram się w gładki, ciemnoczerwony top na szerokich ramiączkach i dżinsowe spodenki do kolan. Na stopy zakładam wygodne, sznurowane buty z miękkiej, cienkiej skóry w ciepłym odcieniu brązu.
   Zarzucam na plecy lekką bluzę, bo pomimo tego, że lato trwa w najlepsze i na dworze jest ciepło, może spotkać nas lekki deszcz, poza tym w nocy temperatura spada. Potem wychodzę jeszcze coś zjeść, zanim wyruszymy. Jakoś nie wydaje mi się, żeby wyruszanie na misję na głodniaka byłoby dobrym pomysłem.
   Dzisiaj na moim talerzu pojawia się ogromna góra makaronu z sosem bolońskim, a szklanka napełnia się zimną Fantą.
   Wkrótce po moim przybyciu do stołu przysiada się Nico.
   - Nie dajcie się zabić, zanim dotrzecie do Podziemia - ostrzega. - Na miejscu ojciec powinien zapewnić wam jakieś jedzenie i miejsce do zregenerowania sił - objaśnia, wkładając sobie do ust gigantyczny kawałek szpinakowej lazanii.
   - Czyli mam ich dostarczyć do pałacu tatuśka w jednym kawałku - pytam z przekorą, choć wiem, że dla czwórki półboskich dzieci przeprawa na drugi koniec Stanów Zjednoczonych to nie przelewki. Możemy w każdej chwili zginąć, a to chyba znaczy, że nie ustrzeżemy świata przed jakąś katastrofą.
   - Coś w tym rodzaju - brat odwzajemnia uśmiech i dla żartu puszcza oczko. Posyłam mu gniewne spojrzenie, ale zaraz potem oboje zaczynamy głośno się śmiać.
   Po obiedzie jeszcze raz sprawdzam, czy spakowałam wszystko, co potrzebne i po namyśle przytraczam do plecaka śpiwór, a do bocznej kieszeni wsuwam latarkę. Poza tym, to chyba czas, kiedy jako liderka misji powinnam udać się do Rachel Dare po przepowiednię dotyczącą wyprawy. Wychodzę na zewnątrz, rzucam plecak na siodełko motocykla i idę do jaskini, w której powinnam spotkać wyrocznię.
   Znajduję ją jak zawsze z paletą i pędzlem, malującą jakieś kolejne, jak dla mnie niezrozumiałe, dzieło. Tym razem na rozpiętym na drewnianym stelażu płótnie znajduje się ogromna, kanarkowożółta plama o nieregularnym kształcie.
   Rudowłosa wydaje się mnie nie zauważać, nawet kiedy specjalnie głośniej szuram po ziemi podeszwą buta.
   - Um... - lekko stukam kobietę w ramię, aby zwrócić na siebie jej uwagę. - Rachel?
   - Och, przepraszam, słoneczko. Nie zauważyłam cię - wyrocznia w końcu odwraca się przodem w moją stronę. Z jakiegoś dziwnego powodu do wszystkich zwraca się per "słoneczko" lub "kochanie" i każe mówić sobie po imieniu. - Co się stało? - pyta, ale nim zdążę odpowiedzieć, zaczyna znowu. - Ach, no tak... Wasza misja, zgadłam? - chcę potwierdzić, ale sekundę później Rachel znów coś mówi. - Poczekaj chwilkę, kochanie. Trochę tu ogarnę i możemy zaczynać, dobrze?
   Kiwam głową, nie siląc się na jakąś specjalną elokwencję. Nie wiem, dlaczego, ale trzpiotowatość panny Dare sprawia, że czuję się dziwnie, trochę zawstydzona, trochę zażenowana.
   Mija kilkanaście długich minut, zanim wszystkie niepotrzebne płótna i sztalugi zostają uprzątnięte (lub raczej przesunięte w głąb groty) i w końcu mogę usłyszeć proroctwo. Podaję rudowłosej obie ręce i patrzę, jak jej oczy zachodzi tajemnicza, jasnozielonkawa mgła, która wypływa również z ust wyroczni, kiedy wypowiada treść przepowiedni.


Wyruszysz do domu, gdzie przodkowie i ojcowie
spoczywają w pozornym spokoju wieków,
gdzie znajdzie się ten, którego zwalczono
i zgładzono dwa razy ręką człowieka. 
Znów wśród życia jego pogromca,
wraz ze swym zbrojeniem,
miecz i jego pan, bohater i przeklęte brzemię. 
Lękaj się śmierci w boju,
bo choć chwałę niesie,
krzyk i ból rozdziera nieba,
echo i pod ziemię go niesie.

   Kiedy głos Delf kończy swoją przemowę, panna Dare wydaje się być nieco zmęczona, właściwie jak po przekazaniu każdej wizji przyszłości, ale zwyczajowy entuzjazm chyba nigdy jej nie opuszcza.
   - Masz przed sobą naprawdę ważne zadanie, skarbeńku - mówi, poklepując mnie przyjaźnie po ramieniu. - Ale uśmiech na twarz - dodaje, widząc moją niezbyt radosną minę. Jak mam się uśmiechać, kiedy przed chwilą powiedziała mi o śmierci w walce? - Będzie dobrze.
   "Jeśli nie zginiemy, to może i będzie, ale na razie serio muszę uwolnić się od tej szalonej kobiety" - myślę.
   - Yy... Dziękuję - dukam niemrawo i powoli odchodzę w kierunku Wielkiego Domu, gdzie mam spotkać resztę uczestników mojej misji i otrzymać od pani Jackson ostateczne instrukcje.
___________________________
Ta-da! Zaraz zostawiamy Obóz Herosów za sobą.
Mało ciekawy rozdział, ale już niedługo zaczynamy drogę do Podziemia, podczas której wydarzy się tyyyle ciekawych rzeczy. No i tym razem przepowiednia jest w stu procentach napisana przeze mnie.
A ja tymczasem wróciłam z Belgii wprost do szkoły, gdzie wszyscy wciąż, w kółko Macieju, powtarzają tą samą śpiewkę, że trzeba się przyłożyć, bo niedługo (czytaj: za osiem miesięcy) testy.
Ściskam,
Cece.

PS Jesteście za tym, żeby trzymać się punktu widzenia Madison, czy co jakiś czas popatrzeć trochę oczami kogoś innego?