niedziela, 14 września 2014

[18] Uciekinierzy demolują ulice

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Centuries" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Już, już chcę się cieszyć, że udało nam się wypchnąć pokręconą bachantkę poza obszar Rydwanu, ale kiedy widzę, że Aria wyciąga z sobą również Cindy, serce podskakuje mi do gardła. Na chwilę zamieram i stoję jak sparaliżowana, prawie bezwiednie wypuszczając z dłoni sztylet, a zaraz potem rzucam się za obiema dziewczynami, żeby jeszcze zdążyć złapać moją przyjaciółkę za nadgarstek albo dłoń, ale przez wcześniejszą chwilę niemocy nawet, kiedy leżę na niewielkim obszarze wolnej podłogi i wychylam się jak najdalej, jak tylko mogę, jest to niemożliwe. Jestem już o dobre kilka metrów za daleko.
Słyszę tylko rozdzierający uszy pisk, ekstremalnie wysoki wrzask Cindy, powoli niknący w oddali. Przy prędkości, z którą przemieszcza się nasz pojazd, z każdą sekundą oddalamy się coraz bardziej od dwóch spadających, aż w końcu nie mogę ich już nawet dostrzec.
   Wstaję i z ciężkim sercem zasuwam grube drzwi busa, wiedząc, że już nigdy więcej nie zobaczę przyjaciółki. Do oczu zaczynają mi się cisnąć łzy, ale staram się większość zatrzymać, przynajmniej na razie. Gdybym była sama, a przede wszystkim, gdybym nie musiała zachować zdolności trzeźwego myślenia jako dowódca, co prawda coraz mniejszej, grupy, która ma pomóc w ratowaniu cywilizacji Zachodu i całego świata.
   Przełykam wielką gulę, która zaczyna formować mi się w gardle i staram się kompletnie odsunąć od myśli o śmierci Cindy. Wiem, że zgodnie z procedurą będę musiała powiadomić panią Jackson, żeby reszta domku Apolla mogła spalić jej całun, ale to dopiero, kiedy wylądujemy. Może wspomnę też coś o zniknięciu Jareda, nawet jeśli nie miało związku z żadnym porwaniem...
   W tym momencie przypominam sobie, że my też możemy zginąć, kiedy Rydwan Słońca uderzy w ziemię. Szczerze mówiąc, teraz mogę już poczuć, że podłoga pojazdu jest wyraźnie pochylona do przodu. Spoglądam na Seana który to patrzy w stronę drzwi i moją, to stara się powtórzyć kombinację przycisków, które Aria musiała wcisnąć, żeby zablokować trajektorię naszego lotu.
   - Strasznie... Naprawdę strasznie mi przykro - odzywa się cicho Król Złodziei, odwracając się tułowiem w moją stronę i opierając ramieniem o miejsce, gdzie w oparcie powinien być wbudowany zagłówek, jednak fotel kierowcy jest go pozbawiony.
   - Nie chcę o tym teraz rozmawiać - ucinam chłodnym tonem, starając się skupić na obecnej sytuacji i nie rozkleić się w momencie, kiedy nasze życie może zależeć od kilku głupich guzików, wciśniętych w jakiejś kolejności przez pokręconą, białowłosą menadę. - Rób co masz robić i nie denerwuj mnie, co? - naprawdę chciałabym móc w spokoju i z należytym szacunkiem opłakać stratę jedynej przyjaciółki w Obozie Herosów i poza nim, ale niedługo sama mogę się z nią spotkać w Hadesie, będąc bynajmniej nie po tej stronie, po której chciałabym zostać. - Spróbuj nas z tego wyciągnąć, a nie gadać, bo to bez sensu - dodaję. Mam wrażenie, że w ciągu kilku minionych sekund autobus przechylił się jeszcze o co najmniej kilkanaście stopni w przód.
   - Ale... - Sean zaczyna coś mówić, ale prawie natychmiast mu przerywam.
   - Po prostu skup się na przywróceniu Rydwanu do poziomu - mój ton ze znudzonego staje się stanowczy, może trochę zbyt autorytatywny, niż bym tego chciała, ale sytuacja jest napięta, a ja nie mam najmniejszej ochoty zginąć, co na pewno nastąpi, jeśli tor ruchu naszego pojazdu nie zostanie szybko ustabilizowany. - Jako dowódca tej piekielnej wyprawy, zarządzam, żebyś odzyskał kontrolę nad sterowaniem.
   Syn Hermesa odwraca się z powrotem do kierownicy i deski rozdzielczej i próbuje wciskać wszystkie możliwe guziki oraz przestawiać każdą przełączkę po kolei.
   - Wyobraź sobie, że to nie jest takie łatwe, jak się wydaje - marszczy brwi, a po tonie jego głosu wnioskuję, że również zaczyna się stresować.
   - Przecież siedziałeś zaraz za całą tą Arią! - wykrzykuję. - Mogłeś zwrócić choć trochę swojej jakże cennej uwagi, na to, co robiła - wyrzucam, bo naprawdę mógł chociaż przez moment popatrzeć, w jaki sposób ustawiła trajektorię lotu Rydwanu i w jaki sposób zablokowała możliwość dokonywania na niej zmian. Ale pewnie, lepiej było być kompletnie nieogarniętym, wiecznie coś przemyśliwującym Seanem, bezmyślnie gapić się za okno i kompletnie nie uważać na to, co dzieje się dookoła.
   - Wtedy myślałem, że to naprawdę Apollo, który grzecznie wysadzi nas dopiero w Denver i nie ma najmniejszego zamiaru zabić nas gdzieś po drodze! - broni się Król Złodziei, wciąż manipulując przy przełącznikach.
   - To źle myślałeś! - nie przestaję krzyczeć i jestem coraz bardziej wkurzona.
   - Może sama powinnaś była tam usiąść! - tym razem syn Hermesa również zaczyna się irytować.
   - Może powinnam była - odburkuję tylko. Mam już dosyć jego niekompetencji, szczególnie w takiej chwili jak ta, kiedy powstrzymuję się od wybuchnięcia płaczem, po pierwsze z powodu śmierci przyjaciółki, a po drugie dlatego, że zaczynam coraz bardziej bać się o swoje życie.
   - Umiesz to chociaż obsługiwać? - pytam po chwili milczenia, głosem nieco bardziej opanowanym niż wcześniej.
   - Prowadziłem całkiem sporo różnych samochodów, ale żaden nie był magicznym Rydwanem - tłumaczy Sean. - Na co to w ogóle jeździ? Diesel czy zwykłą benzynę?
   Moja już i tak mocno nadwerężona cierpliwość znowu zaczyna się wyczerpywać. Jeśli czegoś zaraz nie zrobimy, pojazd zderzy się z ziemią, a jego interesuje, jakie świństwo powinno wlewać się do baku?
   - Zamknij twarz i zacznij coś robić, z łaski swojej - syczę przez zaciśnięte zęby, kiedy busem targa jakiś gwałtowny wstrząs. Nie mam pojęcia, co jest jego przyczyną, ale strzelam, że ma to związek z prądami powietrznymi albo wiatrem, bo chwilkę później trzęsienie powtarza się jeszcze kilka razy.
   Nerwowo rozglądam się po kabinie, jednocześnie zauważając wciąż leżący na podłodze sztylet, który wypadł mi z ręki, zanim rzuciłam się z próbą złapania Cindy za rękę. Ostrożnie podchodzę, żeby go podnieść, choć wiem, że niebezpiecznie będzie próbować go chwycić, jeśli za chwilę znów nami zatrzęsie. Z drugiej strony, to, żeby podczas wstrząsów walał się po podłodze, też nie jest najbardziej pożądanym wyjściem.
   Tak, jak się spodziewałam, dokładnie w momencie, w którym kucam, wyciągam rękę po nóż i prawie chwytam za rękojeść, Rydwan znowu wpada w turbulencje, tym razem silniejsze. Zdążam tylko wsunąć palce pod spód, co dodatkowo wybija sztylet w górę, posyłając go w stronę siedzenia kierowcy. Natychmiast wstaję i odwracam się w tamtym kierunku, by sprawdzić, czy ostrze nie zraniło Seana. Nie chciałabym, aby kolejny, a zarazem ostatni członek mojej ekipy, do którego życia i położenia nie mam wątpliwości, stracił życie, do tego w tak głupi sposób. Dreszcz przebiega mi po kręgosłupie, kiedy sztylet wywija kilka kółek w powietrzu, przemieszczając się tuż obok ucha syna Hermesa, po czym jego uchwyt uderza o coś w bliskim sąsiedztwie kierownicy.
   - Chciałaś mnie tym zabić? - Sean odwraca głowę tak, żeby mnie widzieć i energicznym ruchem zwraca mi moją broń. Od razu dostrzegam, że jest zszokowany i wkłada w swój ton całkiem spory wyrzut.
   - To nie moja wina, że coś wstrząsnęło tą wielką, latającą kupą żelastwa, okej? - odpowiadam w podobnym tonie, chowając sztylet do pochwy przy pasku. W żadnym razie nie miałam intencji, żeby komukolwiek zrobić krzywdę. - To, że niezbyt cię lubię, nie znaczy... Hej, sterowanie się odblokowało! - wykrzykuję z ulgą, wskazując palcem na rozświetlającą się teraz deskę rozdzielczą.
   Sean znów siada przodem do kierunku jazdy i podciąga wóz o kilkadziesiąt metrów w górę, a ja układam się za fotelu tuż za siedzeniem kierowcy.

~*~

   - Więc... gdzie nauczyłeś się prowadzić? - zapytała nagle Madison, przerywając całkiem długo trwającą ciszę, zapadłą, kiedy już udało się im opanować Rydwan Apolla i przywrócić trajektorię jego lotu do normalnego stanu.
   - To tu, to tam... Prawdę mówiąc, uczyli mnie inni uciekinierzy - przyznał Sean, przypominając sobie swoje początki jako kierowcy. Podczas którejś ucieczki wpadł na grupę dzieciaków w podobnej sytuacji, co on, z którymi, zgodnie z niepisaną zasadą, że wszyscy żyjący na ulicach młodzi ludzie powinni sobie pomagać, trzymał się przez około trzy tygodnie, zanim nie znalazła go policja. Większość była starsza od niego o co najmniej kilka lat, ale nikt się tym za bardzo nie przejmował. To właśnie oni nauczyli syna Hermesa kilku praktycznych rzeczy, takich jak właśnie prowadzenie samochodu, odpalanie silnika bez wkładania kluczyka do stacyjki albo otwierania różnej maści zamków z użyciem spinki czy po prostu kawałka drutu.
   - Uciekinierzy? - w głosie dziewczyny dało się słyszeć zdziwienie, czyli właściwie pierwszą nie-negatywną emocję od całkiem długiego czasu. - Nie mów, że byłeś w jakimś więzieniu czy czymś w tym rodzaju, bo i tak nie uwierzę - roześmiała się, trochę żartobliwie i może trochę drwiąco.
   - Nie nazwałbym wychowywania się w sierocińcu przez pół życia więzieniem - odparł Sean, obniżając nieco pułap, na którym znajdował się minibus, żeby uniknąć lotu przez gęstą, białą chmurę. - Ale jakoś specjalnie tęsknić też chyba nie będę - uśmiechnął się pod nosem, choć wiedział, że siedząca za nim Madison tego nie zobaczy. Był szczęśliwy, że udało mu się opuścić dom dziecka i zadowolony z faktu, że mimo wszystkich niebezpieczeństw, które temu towarzyszyły, okazał się być półbogiem (czego, swoją drogą, jeszcze do końca nie rozumiał).
   Z drugiej strony, misja, do której się w końcu zobowiązał i która z początku wydawała mu się czymś względnie nietrudnym (jemu podczas podróży nie stało się właściwie nic, więc założył, że tym razem też tak będzie), teraz ujawniła mu swoje negatywne konsekwencje. Oczywiście, to nie tak, że kiedy zgłosił chęć swojego udziału, nie wiedział, że nie jest to jakaś tam zwykła wycieczka krajoznawcza i może się dla niego źle skończyć. Był tego świadomy, ale dopiero, kiedy widział Arię i Cindy wypadające przez otwarte drzwi busa, a potem przemieszczające się coraz dalej i dalej w dół, doszło do niego, jak realne jest zagrożenie i jak blisko się znajduje.
   Czekał chwilę, aż jego rozmówczyni coś skomentuje albo zada jeszcze jakieś pytanie, ale kiedy nie usłyszał od niej już nic, zrozumiał, że skończyła z nim rozmawiać. Szczerze mówiąc, to i tak miłe, że z własnej woli zapytała go o coś, co nie dotyczyło bezpośrednio ich zadania. Biorąc pod uwagę też to, że zazwyczaj była dla niego po prostu niemiła, ta ultrakrótka rozmowa była naprawdę przyjemną odmianą i można śmiało stwierdzić, że Sean miał nadzieję na więcej takich konwersacji. Nie chciał, żeby córka Hadesa go nie lubiła, szczególnie, że spośród grupy, która przed niewiele ponad tygodniem wyruszyła z Obozu Herosów, zostali tylko oni dwoje. Cindy prawie na pewno była już martwa po upadku z takiej wysokości, a po Jaredzie od wczoraj nie mieli ani śladu.
   Pozostawała jeszcze kwestia tego, skąd przypałętała się białowłosa dziewczyna, która przedstawiła się im jako Aria. Skoro, jak poinformowała, nie była jedną z bachantek, to kim mogła być? Pewne było, że nie śmiertelniczką, bo z tego, co Seanowi było wiadomo, zwykli ludzie nie mogli zobaczyć żadnych pół- i boskich czarów przez magiczną Mgłę, stąd musiała mieć w sobie chociaż najmniejszą cząstkę olimpijskiego DNA. Nie mieli też żadnej informacji na temat tego, czy była sama, czy należała do jakiegoś rodzaju grupy lub drużyny, ani czy nie była w jakiś sposób powiązana z tym, co rzekomo odradzało się pod Hadesem i z czym ojciec Madison nie mógł sobie poradzić bez pomocy ze strony Obozu Herosów. Jeśli była sama, pozbyli się pojedynczego, mniej znaczącego zagrożenia, jeżeli jednak była częścią tej większej organizacji, w ostatecznym rozrachunku to oni odnieśli większe straty.
   Sean westchnął, sam już nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. Zwrócił uwagę na krajobraz pod nimi, gdzie zamiast pól o w miarę regularnych kształtach, które widzieli, przelatując nad stanami Missouri i Kansas, pod kołami Rydwanu zaczęło się pojawiać coraz więcej terenów skalistych. Kilka chwil później zauważył rogatki całkiem sporego miasta, które musiało być Denver, bo Madison zakomenderowała, by zniżył lot.
   - Kieruj się w stronę północnej części - doprecyzowała. - Szukamy dosyć dużej dzielnicy parterowych domów, z mnóstwem przecznic.
   Niedługo później "dość duża dzielnica z mnóstwem przecznic" znajdowała się już w zasięgu wzroku. Syn Hermesa ostrożnie przechylił przód minibusa do lądowania, choć bał się, że bynajmniej nie będzie ono miękkie. Pilotowanie Rydwanu w powietrzu było jedną rzeczą, ale delikatne posadzenie go na ziemi zdawało się być czymś zupełnie innym. Kilka razy okrążył wskazaną przez Madison ulicę, na której powinni się zatrzymać, po czym ustawił bus równolegle do niej i zaczął w równym, miarowym tempie obniżać wysokość, przemieszczając się jednocześnie do przodu. Wydawało mu się, że tym sposobem uda im się wylądować gładko na asfalcie, jednak moment, w którym koła Rydwanu Słońca dotknęły ziemi na pewno nie powinien być opisany jako przyjemny. Pojazd prawie zderzył się z rosnącym pomiędzy jezdnią a chodnikiem drzewem, a jego przód zarył się na jakieś pół metra pod powierzchnię.
   - Zdaje mi się, że nieźle zdemolowaliśmy komuś podjazd - stwierdził Sean, ochłonąwszy po tym, raczej średnio udanym, lądowaniu.
   - Nie my, tylko ty. I nie komuś, tylko mojej mamie - poinformowała Madison niemal grobowym głosem. - A teraz wysiadaj i bierz swoje toboły z bagażnika.
________________
Czy najgorsza autorka na świecie właśnie dodała jakiś rozdział na bloga? Niemożliwe!
A jednak, po wielu dniach kłótni z wewnętrzną sobą, udało mi się naskrobać coś takiego. Jedyną rzeczą, którą powinnam tam jeszcze zawrzeć, jest to, że którekolwiek z naszych bohaterów zapięło pasy bezpieczeństwa, więc niech nikt nie bierze z nich przykładu. Tak czy tak, jestem strasznie z siebie zadowolona, że w końcu się zmobilizowałam (prawda jest taka, że zdarzyło mi się zachorować i z braku czegoś lepszego do roboty postanowiłam skończyć i wstawić rozdział) i mam nadzieję, że będzie się Wam podobało. Boję się tylko tego, że piszę zbyt oczywiście i niedługo wszyscy rozkminicie znaczenie przepowiedni zanim sama do końca to zrobię.
Ale to już może sami oceńcie, co?
Pozdrawiam,
Cece.

piątek, 11 lipca 2014

[17] Podniebne rewolucje

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Feel Good Inc." (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Niewiele po skończeniu śniadania drużyna zebrała się przed wejściem do największego z żółtych namiotów, czekając na Apolla i jego rydwan. Seana zastanawiało to, że Jared do tej pory się nie odnalazł. Coraz bardziej przekonywał się do założenia, że ktoś go porwał. Wspomniał o tym Madison, ale ona zbyła go, mówiąc, że zna Jareda na tyle, żeby wiedzieć, że to tylko żart i że i tak nie mają teraz czasu ani możliwości na urządzanie poszukiwań. Z jednej strony było w tym trochę racji, ojciec Cindy był ich jedyną szansą na szybkie przemieszczenie się, w dodatku odjeżdżał właściwie za kilka chwil i nie zanosiło się, żeby miał w najbliższym czasie wracać, ale z drugiej... Jak mogło ją to aż tak bardzo nie obchodzić?
   Odwrócił wzrok na córkę Hadesa, opartą plecami o wspornik namiotu. Miała, jak zwykle, ściągnięte brwi i poirytowany, zniecierpliwiony wyraz twarzy, jednakże za tą miną krył się jakiś cień satysfakcji, zapewne z tego, że wynegocjowała transport dla ich trójki. Przez sekundę Seanowi wydawało się nawet, że dyskretnie się uśmiechnęła, ale zaraz potem jej mina wróciła do poprzedniego stanu.
   - Na co tak patrzysz? - zapytała i odwróciła głowę w stronę Seana, najwyraźniej kątem oka zauważając na sobie jego spojrzenie.
   - Nie mogę? - odpowiedział pytaniem. Mogło to brzmieć trochę zaczepnie, ale nie taka była jego intencja. Nie rozumiał, dlaczego nawet teraz była taka obrażona. Dostała, co chciała, więc chyba nie było powodu do zbędnych fochów.
   - Nie - ucięła. Chyba również nie miała ochoty na słowne przepychanki, bo milknąc, odwróciła wzrok, z powrotem przenosząc go gdzieś w przestrzeń.
   Chwilę później Apollo w końcu pojawił się, podjeżdżając pod namiot Dionizosa swoim rydwanem, który wbrew swojej nazwie i ku wielkiemu zaskoczeniu Seana, wcale rydwanem nie był. Wyglądał raczej jak turystyczny minibus, taki z przejściem pośrodku i kilkoma rzędami podwójnych foteli po obu stronach.
   - To jest ten cały Rydwan Słońca? - spytała Madison, unosząc jedną brew i wskazując palcem na intensywnie żółtą karoserię pojazdu. Miała chyba te same wątpliwości, co Sean, bo Apollo, z tego, co chłopak zdążył zauważyć już wcześniej, wydawał się niezłym żartownisiem i mógł próbować wykręcić imś jakiś dziwny dowcip. - To chyba jakiś żart - dodała jeszcze, splatając ręce na piersi.
   Apollo przesunął się trochę i wychylił głowę przez okno od strony pasażera.
   - Czy wyglądam, jakbym żartował? - wydawał się zmęczony i nieco poirytowany, co, biorąc pod uwagę jego zachowanie z poprzednich kilku dni, było raczej dziwne. Chociaż, może miał po prostu jakiś gorszy dzień? Bogom pewnie też się to zdarza, więc musiało dopaść i jego. Przecież już przy śniadaniu zdawał się być trochę mniej optymistycznie nastawiony niż wcześniej.
   - Wsiadać - zakomenderował stanowczym, wręcz nie znoszącym sprzeciwu tonem. - Zostawcie bagaże i broń tutaj, żebym mógł je zapakować. I nie ważcie się pobrudzić tapicerki, bo świeżo byłem w myjni! - dodał, wysiadając z busa i kierując się w stronę ułożonych na ziemi plecaków, podczas kiedy trójka półbogów umiejscowiła się na siedzeniach wewnątrz - Sean zaraz za miejscem kierowcy, tuż za nim Cindy, a Madison na poczwórnej kanapie na samym końcu.
   Minęło kilka chwil i Apollo również znalazł się w środku samochodu i usiadł na fotelu kierowcy, niecierpliwie stukając palcami w kierownicę.
   - To dokąd chcieliście jechać? Kansas City, zgadza się? - zapytał, co było dla Seana całkiem zaskakujące, bo jeszcze poprzedniego dnia wszyscy pokłócili się o to, gdzie najdalej będzie mógł ich wysadzić. Aż dziw, że nie pamiętał czegoś, co wywołało aż taki zamęt i niemal nie skłoniło Dionizosa do wyżycia swojego gniewu na nich (to akurat syn Hermesa zauważył między wierszami, ale był szczerze przekonany, że ich boski gospodarz tak właśnie się czuł).
   - Denver, w stanie Kolorado - przypomniała neutralnym tonem Cindy, choć w niej Sean też mógł wyczuć cień zdziwienia.
   - Jasne - odpowiedział krótko bóg, ruszając wóz i odjeżdżając kilkanaście metrów... w górę? Sean nie mógł do końca uwierzyć swoim zmysłom, ale kiedy wyjrzał przez zasłonięte cienką tkaniną okno, mógł się doskonale przekonać, że wznosili się coraz wyżej i wyżej, zostawiając obozowisko w dole. Dopiero później zaczęli przemieszczać się w kierunku południowego zachodu, co wywnioskował z pozycji słońca na niebie. Od zmiany wysokości i ciśnienia zaczęły mu się zatykać uszy, ale kiedy osiągnęli jakiś tam docelowy pułap, poczuł się trochę lepiej.
   Odsunął szerzej ciemnogranatową, lekką zasłonkę po swojej lewej i spojrzał przez duże, sięgające od wysokości mniej więcej jego łokcia prawie do dachu busa, okno. Patrząc na chmury w górze, mógł stwierdzić, że poruszają się dużo szybciej niż gdyby jechali zwykłym busem. Kiedy zwrócił wzrok w dół, zobaczył głównie kwadratowe i prostokątne pola w różnych odcieniach brązu i ziemistej zieleni, a także niewielkie skupiska budynków mikroskopijnej wielkości w miejscach, gdzie znajdowały się miasta lub większe farmy. Gdy ostatni raz podróżował samolotem, był na tyle mały, żeby już tego nie pamiętać, ale był przekonany, że przelot nad sporą częścią północno-wschodnich stanów musiał wyglądać właśnie tak lub podobnie.
   Kiedy tak wodził oczami po powoli zmieniającym się krajobrazie pod nimi, wpadło mu do głowy pewne całkiem istotne pytanie, mianowicie - dlaczego Madison wybrała akurat Denver? Jadąc tam, odbijali trochę na północ, co było kompletnie bez sensu, bo oddalali się od celu, zamiast do niego przybliżać. Korzystniej byłoby chyba przyjąć, hm, propozycję Dionizosa i zakończyć rejs z Apollem w Kansas City, bez niepotrzebnego wydłużania trasy.
   Zasłonił okno z powrotem i odwrócił się do tyłu, żeby móc spojrzeć na to, co robiły w tym momencie obie dziewczyny. Cindy wyglądała przez okno, podobnie jak on przed chwilą, a Madison chyba postanowiła się zdrzemnąć, albo coś w tym rodzaju, bo położyła się w poprzek czterech tylnych siedzeń, tak, że przez prześwit między fotelami widać było tylko fragment jej nóg.
   Krótką chwilę potem Cindy odwróciła się do przodu i patrząc na tył głowy i plecy Apolla, odezwała się z radością w głosie, najwyraźniej chcąc pochwalić się sukcesem.
   - Żałuj, że nie było cię w Obozie podczas ostatniej bitwy o sztandar. Znowu wygraliśmy! - w tym momencie Sean ułożył się wygodniej na swoim fotelu, odsuwając granatową zasłonkę na dobre i opierając się bokiem o gładką powierzchnię szyby.
   - Chciałem - zaczął Apollo neutralnym tonem, nie odwracając się od deski rozdzielczej i kierownicy. - Ale zatrzymały mnie, ee... No wiesz, boskie sprawy - brzmiał całkiem niepewnie, trochę jak dziecko, które próbuje wymigać się od kary, kiedy coś zepsuje lub zbije i woli posłużyć się jakąś względnie sprytną wymówką zamiast powiedzieć prawdę. To w sumie dziwne, żeby musiał się tak tłumaczyć przed własną córką, do tego w połowie śmiertelniczką.
   Sean spojrzał na Cindy, która wyglądała na nieusatysfakcjonowaną taką odpowiedzią. Chyba chciała coś odpowiedzieć, ale ubiegła ją Madison, która niespodziewanie poderwała się z pozycji leżącej i przesunęła się na miejsce tuż obok Seana, uciszając Cindy przez położenie jej palca na ustach. Blondynka posłała jej pytające spojrzenie, na co córka Hadesa odpowiedziała stanowczą miną, oznaczającą koniec dyskusji.
   - A jak tam twoja poezja? - zapytała, unosząc jedną brew w ciekawsko-wyzywającym wyrazie. - Ciągle piszesz tyle haiku?
   Apollo roześmiał się głośno.
   - Haiku? Coś ty! - odparł, weselej niż poprzednio. - Haiku to już przeżytek. Teraz tworzy się tylko fraszki. Chcecie posłuchać jakiejś?
   - Na razie podziękujemy - stwierdziła Madison i zaraz potem obróciła się na fotelu w taki sposób, żeby być odwrócona przodem i do Seana, i do Cindy.
   - Nie wiecie, co tracicie - bóg odwrócił na parę sekund głowę w ich kierunku i uśmiechnął się od ucha do ucha.
   - To nie jest Apollo - wyszeptała ciemnowłosa ostrzegawczo, zaraz jednak sprawdziła, czy aby jej nie usłyszał.
   - O czym ty mówisz? - Sean zdziwił się. Jakim sposobem Apollo miał nie być Apollem? W takim razie kim był? - Nie rozumiem - dodał.
   - Znasz chyba swojego ojca na tyle, żeby wiedzieć, że nie przegapiłby bitwy o sztandar na rzecz jakichś boskich obowiązków ani nigdy nie porzuciłby pisania haiku, nie mówiąc już o tym, żeby przepuścić okazję do zaprezentowania jakiegoś swojego wiersza - półbogini zaczęła cicho tłumaczyć wszystko, zwracając się do Cindy. - A to zachowanie wcześniej? No i to, że nie wiedział, dokąd ma nas wieźć, chociaż jeszcze wczoraj była o to taka spina? - pokręciła lekko głową, zaciskając usta, a Sean w tym czasie zaczął analizować każde jej słowo. Nie wiedział do końca, jak dokładnie powinien zachowywać się prawdziwy Apollo, ale skoro Madison, która dobrze znała się na całym tym pokręconym, półboskim świecie (w końcu zauważyła, że dwie z trzech Gracji wcale nie były Gracjami, tylko Gorgonami), miała jakieś złe przeczucia, chyba warto byłoby jej zaufać.
   Spojrzał na drugą półboginię, obserwując jej reakcję na słowa córki Hadesa.
   - Nie jestem pewna - stwierdziła szeptem, odgarniając kosmyk jasnych włosów za ucho. - Wygląda zupełnie jak Apollo, no i ma całkiem podobny sposób bycia. Kiedy spotkaliśmy go pierwszego dnia, zachowywał się dokładnie tak samo, jak zwykle, ale teraz... - zamilkła na chwilę, najpewniej się zastanawiając. - Nie wiem, ale na pewno masz rację z tymi haiku i w ogóle z poezją, bo tata wręcz kocha się nią popisywać.
   - W takim razie co robimy? - spytał Sean, nieco głośniejszym szeptem niż poprzednio. - Jak chcesz się przekonać, czy to naprawdę Apollo?
   - Na razie nijak - stwierdziła Madison. - Ale oboje bądźcie czujni, tak na...
   - Co tam tak szepczecie? - odezwał się nagle Apollo, cały czas jednak patrząc na drogę, oczywiście jeśli nieprzebyte masy powietrza przed nimi można było określić drogą.
   - Omawialiśmy to, co zrobimy, jak już dotrzemy na miejsce - wytłumaczył Sean, rozumiejąc, że najlepiej byłoby posłużyć się jakąś przykrywką. - Mamy parę spraw do załatwienia, więc trzeba ustalić, od której zaczniemy - nie mógł przecież zdradzić, że próbują stwierdzić, czy osoba, która ich wiezie, aby na pewno jest tym, za kogo się podaje. Nie wiedział, skąd tak nagle wziął się w nim refleks do powiedzenia kłamstwa, bo zazwyczaj starał się tego unikać. Kiedy jako uciekinier żył z wykradania różnych rzeczy napotkanym ludziom, po prostu unikał niepotrzebnych rozmów, więc nie miał do tego okazji, co dopiero mówić o wcześniejszych czasach, kiedy pomimo wszystkich swoich ucieczek był naprawdę uczciwym dzieckiem. Może to dlatego, że niedawno został uznany za syna boga złodziei i rzezimieszków? Może dostał w pakiecie umiejętności zawodowego lockpickera i Nie zastanawiał się nad tym jakoś głębiej i teraz chyba też nie mógł, bo Apollo kontynuował rozmowę.
   - Zabawne, bo słyszałem coś zupełnie innego - ton, jakim mówił bóg, był z sekundy na sekundę coraz bardziej niepokojący. - Może i mam już swoje lata, ale to nie znaczy, że ogłuchłam - zrobił chwilową pauzę, tak, jakby szukał właściwego słowa. Seana zdziwiło to, że powiedział “ogłuchłam” zamiast użyć rodzaju męskiego, którego przecież powinien. - Chociaż w sumie... Nie ma sensu dłużej ukrywać, że nie jestem tym niespełnionym, olimpijskim dziwakiem z lirą pod pachą - wątpliwości syna Hermesa zostały rozwiane w jednym, krótkim momencie, kiedy postać na fotelu kierowcy zmieniła się w tę samą jasnowłosą kobietę, na którą wpadł podczas przyjęcia. Tym razem, zamiast długiej sukni miała na sobie wojskową kurtkę i wąskie, czarne spodnie. Nie mógł zauważyć butów, ale spodziewał się czegoś w rodzaju glanów lub innego w miarę ciężkiego obuwia.
   - Mamy rozumieć, że porwała nas jakaś szalona bachantka? - chłopak był autentycznie zdziwiony, podobnie jak obie półboginie. Jego umysł nabrał nagle ochoty, żeby zacząć strzelać pytaniami jak z karabinu. Czy od początku mieli do czynienia z nią? Jeśli tak, to jak, a przede wszystkim, kiedy, zdobyła Rydwan Słońca? I chyba najważniejsze - co zrobiła z prawdziwym Apollem?
   - Jesteś całkiem uroczy, szkoda tylko, że taki nierozgarnięty - odparła dziewczyna, śmiejąc się dziwnie, po czym przycisnęła jakiś guzik obok deski rozdzielczej, wstała i przeszła między fotelami, żeby usiąść naprzeciw Madison. - Gdybym była jedną z tych pustych lalek, ani wy, ani ja nie znaleźlibyśmy się teraz tutaj - przewidywanie syna Hermesa było prawidłowe, bo nieznajoma faktycznie miała na stopach glany.
   - W takim razie kim jesteś? - zapytała Madison, wyraźnie zdenerwowana takim obrotem sytuacji. W końcu jej obawy przed niebezpieczeństwem już nie pierwszy raz okazały się słuszne.
   - Mówią na mnie Aria, więcej chyba nie potrzebujecie wiedzieć - powiedziała tonem zupełnie pozbawionym emocji, zaraz potem jednak uśmiechnęła się złowieszczo.
   - Co zrobiłaś z Apollem? Gdzie on jest? - Cindy wydawała się jednocześnie podirytowana i przestraszona. W jej głosie było słychać niepewność, głównie przez to, że drżał, kiedy wymawiała większość samogłosek.
   - Dowiecie się w swoim czasie - Aria zniknęła ze swojego dotychczasowego miejsca, żeby pojawić się na siedzeniu obok Cindy. Nie wiadomo skąd wyciągnęła całkiem spory sztylet i w jednej chwili chwyciła ją tak, że nóż znalazł się tuż przed jej gardłem. - Teraz obiecajcie, że będziecie grzecznie współpracować. W przeciwnym wypadku ta koleżanka tutaj pożegna się z życiem, a wy zaraz po niej - zagroziła lodowatym tonem.
   - Nie ma mowy! Do niczego nas nie zmusisz! - krzyknęła Madison, kiedy otrząsnęła się z pierwszej fali zaskoczenia. Sean ciągle był w szoku, głównie dlatego, że nie miał pojęcia, w jaki sposób dziewczyna tak szybko się przemieściła. Domyślał się, że musi za tym stać jakiegoś rodzaju magia, ale tak czy tak jego umysł nie był w stanie tego do końca pojąć.
   - Doprawdy? - Aria przysunęła sztylet bliżej do szyi Cindy. - Znajdujemy się jakieś dwa i pół kilometra nad ziemią, więc znikąd nie pojawi się dla was żadna pomoc, a do tego jesteście kompletnie bez broni, bo sama włożyłam wszystko do schowk...AAU! - wrzasnęła, kiedy Madison wbiła w jej ramię sztylet podobny do tego, który jeszcze chwilę temu miał posłużyć do pozbawienia życia córki Apolla. Sean nie zauważył, skąd go wzięła, ale podejrzewał, że ukryła go gdzieś, zanim wsiedli na pokład.
   - Jak śmiesz! - syknęła Aria, przenosząc się z powrotem do alejki między rzędami foteli i zasłaniając ranę ręką. Córka Hadesa zdążyła w tym czasie stanąć na swoim siedzeniu, więc mogła odeprzeć rzucającą się na nią sporo wyższą i wyraźnie lepiej zbudowaną dziewczynę.
   Cindy i Sean wymienili szybkie spojrzenia. Chłopak zauważył, że wciąż była wstrząśnięta. W końcu nawet półbogowie niecodziennie mają dosłownie nóż na gardle, prawda? Blondynka położyła dłoń w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą znajdował się sztylet i odetchnęła z ulgą, a następnie spojrzała przez odsłonięte okno, momentalnie szerzej otwierając oczy ze strachu.
   - Czy my... spadamy? - zapytała. Jej głos był przepełniony napięciem i przerażeniem.
   Sean również zwrócił wzrok w stronę widoku za szybą. Córka Apolla miała rację - tor ich lotu nie wiódł w górę ani nawet poziomo po tej samej wysokości. Bez kogoś za kierownicą, kto podciągnąłby Rydwan do odpowiedniego kursu, raczej pewne było, że niedługo się rozbiją, więc szybko przeskoczył przez oparcie fotela przed sobą i znalazł się na miejscu kierowcy.
   Omiótł spojrzeniem kontrolki i przyciski znajdujące się na desce rozdzielczej i koło niej. Jeszcze niedawno prowadził kradzione samochody, które nauczył się odpalać poprzez złączenie ze sobą odpowiednich kabelków i wciśnięcie całkiem skomplikowanej sekwencji guzików, ale tutaj wszystko było inne, magiczne, więc nie do końca orientował się, co robi, kiedy próbował zapanować nad pojazdem przez manipulowanie wszystkimi przełącznikami po kolei. Niestety, nic nie dawało pożądanego efektu i wciąż zbliżali się do bliskiego spotkania z powierzchnią ziemi. Wciąż byli ponad półtora kilometra nad nią, ale przy prędkości, z którą się poruszali, mogło to nastąpić raczej szybko.
   Popatrzył w prawo, na dość spory, jak na minibusowe warunki, kawałek wolnej przestrzeni pomiędzy fotelem kierującego, drzwiami wyjściowymi, a resztą siedzeń, gdzie Madison i Aria zwarły się w walce. Córka Hadesa może i była niższa i drobniejsza od swojej przeciwniczki, ale niewątpliwie dorównywała jej refleksem i umiejętnościami bitewnymi. Sean przypuszczał, że ma za sobą wiele lat treningów i musiał przyznać, że fantastycznie sobie radziła, mimo tego, że na jej odkrytych ramionach było już parę świeżych ran.
   Szczerze mówiąc, ich starcie polegało w znacznej większości na wykonywaniu szybkich uników przed ciosami sztyletów przy jednoczesnych próbach poznawienia się nawzajem równowagi. Pojedynek był bardzo wyrównany, kiedy jedna z walczących zdobywała przewagę, druga skutecznie przechylała szalę zwycięstwa na swoją stronę.
   - W życiu wam się nie uda - warknęła Aria przez zaciśnięte zęby. - Nie jesteś w stanie mnie pokonać - wycelowała swój nóż w bok córki Hadesa, która nie zdążyła się do końca uchylić, więc ostrze rozcięło materiał jej koszulki i skórę po lewej stronie jej brzucha, tuż pod ostatnim żebrem. Madison tylko syknęła i pomimo krwi wypływającej z, na szczęście, niezbyt głębokiej rany, dzielnie broniła się dalej. - A nawet jeśli, to i tak się rozbijecie - dodała po chwili jasnowłosa. - Trajektoria lotu tego rzęcha jest zablokowana. Nie ma szans, żebyście połapali się, jak sprowadzić go na właściwy tor.
   Zablokowana... A więc dlatego żaden z przesuniętych przez Seana przełączników nie działał. Chłopak zastanowił się przez chwilę, starając się znaleźć sposób na odblokowanie sterowania, jeszcze raz dokładnie przyglądając się wszystkim kontrolkom po kolei. Żadna z kombinacji, które wypróbował do tej pory, i które powinny zadziałać, nie przyniosła pożądanego efektu. Wręcz przeciwnie, wydawało się, że kierowali się w dół pod coraz większym kątem.
   Niespodziewanie poczuł delikatne szarpnięcie całego busa na bok. Po raz kolejny spojrzał w prawą stronę, gdzie do walki Madison i Arii dołączyła się również Cindy. Jednym skokiem z siedzenia za plecami Seana, na które musiała wcześniej przejść, znalazła się pomiędzy dwoma dziewczynami, popychając wyższą z nich na drzwi tak, że musiała zaprzeć się dłonią o klamkę, żeby nie upaść na podłogę. Niestety, a może i całkiem stety, zamek nie był zablokowany i przejście otworzyło się pod naciskiem jej ręki, wpuszczając do środka falę lodowatego powietrza.
   Aria z początku balansowała na progu, starając się nie wypaść. Na jej twarzy przez ułamek sekundy można było dostrzec cień strachu, najpewniej przed upadkiem, ale jej mina bardzo szybko wróciła do poprzedniego, zaciętego wyrazu, kiedy jakimś sposobem udało jej się złapać równowagę i wciągnąć się z powrotem do środka pojazdu. Tym razem, zamiast znów atakować Madison, zdecydowała się wymierzyć kolejny cios w nieuzbrojoną Cindy. Półbogini zrobiła zwinny unik, podczas kiedy córka Hadesa wykorzystała to, że przeciwniczka nie była dostatecznie skupiona na niej i z całej siły wbiła sztylet pomiędzy jej żebra, jednocześnie starając się kopnięciem wypchnąć ją z minibusa.
   Było oczywiste, że po tym jasnowłosa nie będzie w stanie utrzymać się na nogach i prawie natychmiast zaczęła opadać plecami w stronę otwartych drzwi i pustki poza nimi. Przez twarz Madison przebiegł już cień satysfakcji i ulgi, jednak kiedy powietrze rozdarł pisk Cindy, momentalnie zastąpiło go przerażenie.
   W ostatnim geście przed tym, jak kompletnie osunęła się w przestrzeń, Aria chwyciła córkę Apolla za kostkę, przewracając ją i wyciągając ze sobą z przemieszczającego się w zastraszającym tempie Rydwanu Słońca, tak, że obie spadały teraz coraz niżej i niżej przez przestworza.
______________________
Jeszcze raz wszystkich przepraszam, że wstawiam ten rozdział teraz, a nie (o wiele!) wcześniej, ale dopiero dziś w nocy udało mi się go dokończyć i nałożyć ostateczne poprawki. No i jest trochę dłuższy niż poprzednie bo jak wracać to już porządnie.
Tak czy tak, nawet w wakacje nie mam na nic czasu, po prostu szkoda słów.
No i można powiedzieć, że ta część jest taka trochę jubileuszowa, bo dwudziestego czwartego lipca mija rok od startu całej tej historii. Trochę nie mogę uwierzyć, że już tak długo to trwa, no i nie wiem, czy mam się z tego cieszyć. Poprzedni blog był aktualizowany częściej, ale teraz widzę, że ucierpiała na tym jakość fabuły i jej realizacji.
No, teraz chyba się już nagadałam.
Pozdrawiam serdecznie i po raz enty bardzo, ale to bardzo Was wszystkich przepraszam!
Cece.

sobota, 28 czerwca 2014

[16.5] Nie, nie, i jeszcze sto razy nie!

   Dzisiaj, po ponad miesięcznej nieobecności wśród blogosfery, stwierdziłam, że wypadałoby napisać coś, co świadczyłoby o tym, że jeszcze żyję i nie porzucam pisania.
   Zacznę od tego, że to naprawdę karygodne, żebym przez taki szmat czasu nie znalazła ani wolnej chwili, ani nawet grama weny na to, żeby coś napisać i opublikować. Czuję się z tym okropnie i od razu, z tego miejsca, naprawdę ogromnie Was wszystkich przepraszam. Kolejny rozdział nie jest gotowy nawet w połowie, ale mam nadzieję, że skoro zaczęły się już wakacje, a z rekrutacją do liceum mam jak na razie trochę spokoju, bo zostało mi tylko doniesienie zdjęć i dołączenie ich do świadectwa (którego oryginał, na szczęście, mogłam już zostawić w sekretariacie), znajdzie się czas na dopisanie brakującej części i opublikowanie jej.
   Mam nadzieję, że ktoś tu jeszcze czeka, bo sama dawno zaczęłabym się zastanawiać, czy aŁtorka tego bloga nie wybyła czasem na wieki do Timbuktu. W każdym razie, chociaż będzie to trudne, mam plany, żeby wrócić ze zdwojonymi siłami i trochę tu ogarnąć.
   No i jeszcze jedno - dodatek, jak na razie, bezpowrotnie zawieszam, bo nie mam czasu ani chęci go dalej moderować. Poza tym, jest chyba niepotrzebny. No i przenoszę ask.fm na inny adres, który już jest podlinkowany w menu na pasku.

Pozdrawiam i jeszcze raz przepraszam,
Cece.

wtorek, 6 maja 2014

[16] Ktoś znika, ktoś się pojawia

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Sail" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   - Bogini Iris, przyjmij moją ofiarę - mówię skupiona, oddając drachmę w poświęceniu. - Proszę o połączenie z Enyą Grant w Denver, stan Kolorado - doprecyzowuję, czekając, aż Iryda przyzna mi łączność na którejś z wolnych linii. Zdaję sobie sprawę, że jest już dosyć późno, ale z tego, co pamiętam, w trakcie rozwiązywania sprawy, wieczory są jedyną porą, kiedy mama może znaleźć chwilę na rozmowę ze mną, poza tym nasze położenia różnią się czasowo o dwie godziny.
   Mija kilka długich minut i w oknie iryfonu w końcu pojawia się obraz. Mama siedzi przy dużym biurku z jasnego drewna, w swojej “domowej pracowni”, a przed nią stoi srebrny laptop, sterty różnych papierów z protokołami, dokumentacjami i kto wie czym jeszcze i kubek z parującą, jeszcze gorącą herbatą.
   - Maddie! - uśmiecha się na mój widok. Jest jedyną osobą, której pozwalam tak na siebie mówić, tylko ona ma też prawo nazywać mnie małą dziewczynką, resztę ludzi, którzy próbują to robić, zabijam przynajmniej wzrokiem.
   - Hej mamo - odwzajemniam uśmiech. - Mam do ciebie bardzo ważną prośbę, wręcz nie do odrzucenia - mówię, po czym krótko wyjaśniam całą sprawę misji, używając poważniejszego, bardziej rzeczowego tonu. - Czy byłabyś jutro w stanie podrzucić mnie i... - zawieszam na chwilę, szukając odpowiedniego liczebnik, ponieważ nie wiem, czy Jared postanowi z łaski swojej wyjść w końcu z kryjówki i przestać zachowywać się jak szczeniak, a co za tym idzie, czy będzie nas troje czy czworo. - Hm... kilkoro moich towarzyszy misji do Las Vegas? - pytam, starając się włożyć w to jak najwięcej z mojego nieszczególnie rozwiniętego daru przekonywania. W takich chwilach żałuję trochę, że nie jestem córką Afrodyty, bo coś takiego jak Czaromowa może być naprawdę przydatne.
   - Oh la la... Ben*... - zaczyna mama, poprawiając swoje czarne włosy. Pomimo tego, że już dawno przeprowadziła się do Ameryki, nigdy nie straciła swojej francuskiej maniery wyrażania się (dokładnie takiej samej, z jaką mówił mój dziadek), dlatego nie dziwi mnie, że użyła zwrotu w tym właśnie tym języku. - Naprawdę jesteście na tej misji, czy mnie czarujesz i chcecie jechać się bawić? - patrzy na mnie z żartobliwym podejrzeniem w oczach. Posyłam jej podobne spojrzenie i wybucham serdecznym śmiechem, pierwszy raz od dłuższego czasu. Trochę się też rozluźniam, w końcu miło jest porozmawiać z kimś, kto nie jest tak niezorganizowany jak Sean czy irytujący i dziecinny jak Jared. Jasne, chwilowa, spokojna pogawędka z Cindy, która w końcu jest moją najlepszą koleżanką pewnie by wystarczyła, ale stokroć wolę zamienić choć kilka zdań z własną matką, biorąc pod uwagę to, jak długo się nie widziałyśmy.
   - No wiesz... Podejrzewać mnie o takie rzeczy? - pytam rozbawiona, ale na szczęście dość szybko się opanowuję. - Mówię serio, byłabyś w stanie nas przewieźć? - proszę stanowczym tonem. - Musimy zejść do Podziemia, bo tata podobno ma jakieś problemy.
   Mama wzdycha ciężko.
   - Zdajesz sobie sprawę, że droga samochodem zajmie nam jakieś jedenaście godzin? - zauważa. - Szczęście w nieszczęściu, że jak na razie nie potrzebują mnie przy badaniu dowodów, więc chyba uda mi się was zawieźć. Swoją drogą, twój ojciec powinien lepiej zarządzać swoim królestwem, żeby nie musieć ściągać do siebie misji ratowniczych. Ma miliardy umarłych poddanych, a musi narażać własną córkę na niebezpieczeństwa - mówi, nieco chyba zawiedziona, a przynajmniej wydaje mi się, że to, co słyszę w jej głosie, to zawód.
   Dopiero kiedy ziewa szeroko, zauważam, że wygląda na bardzo zmęczoną. Denver jest dwie godziny za nami, jeśli chodzi o strefę czasową, więc za oknami jest jeszcze jasno i nikt chyba nie myśli jeszcze o pójściu spać, ale praca analityka śledczego i rozpracowywanie szeregu poważnych spraw kryminalnych naraz musi być wyczerpujące i frustrujące. Gdy widziałyśmy się ostatnio, czyli trochę ponad dwa miesiące temu, nie była tak blada, a jej czarne, kręcone włosy wyglądały na bardziej, hm... czarne? Wiem doskonale, że farbuje je co jakiś czas, ale tak dobrze widoczne siwe pasemka raczej nie pojawiają się w tak szybkim tempie. Poza tym, sporo schudła na całym ciele, a rysy jej twarzy wyostrzyły się. Krótko mówiąc, zestarzała się, ale w jakiś nienaturalny, podejrzanie wyglądający sposób. Nie wygląda na kogoś, kto ma niewiele ponad czterdzieści lat, tylko co najmniej o dziesięć więcej, co całkiem mnie niepokoi.
   Z odpływania strumieniem myśli wyrywa mnie dość głośne kaszlnięcie.
   - Wszystko w porządku? - pytam od razu.
   Mama kaszle jeszcze raz i kiwa głową w geście potwierdzenia, ale średnio mnie to przekonuje. Z tego, co pamiętam, zawsze cieszyła się dobrym zdrowiem, a sezonowe przeziębienia były dla niej pestką, dlaczego więc teraz, w środku czerwca, jest z nią tak marnie?
   - Gdzie i o której się jutro spotykamy? - podnosi kubek do ust i upija z niego całkiem spory łyk.
   - Nie wiem, ile zajmie nam podróż rydwanem Apolla, ale spodziewaj się nas raczej po południu. Poproszę, żeby wysadził nas przed domem - nie chcę jej nigdzie wyciągać, skoro chyba dzieje się coś niedobrego. To, że zgodziła się nas zawieźć, bo chyba o tym świadczy jej pytanie, wystarczy w zupełności.
   Brzeg aury iryfonu zaczyna migotać na czerwono, informując mnie, że niedługo będę musiała zakończyć połączenie, bo kończy się transfer, który wykupiłam. Niestety nie mam przy sobie już więcej złotych drachm, wątpię też, żeby mama miała jakieś na podorędziu.
   - Musimy już kończyć - oznajmiam. - Dobranoc.
   - Do zobaczenia jutro, Maddie - mama uśmiecha się serdecznie i znów pociąga łyk herbaty z kubka. Zanim połączenie zostaje przerwane, znów zaczyna kaszleć, zostawiając mnie z poważnym niepokojem o jej zdrowie.

~*~

   Sean musiał przyznać, że jak na takie warunki, spało mu się nadzwyczaj dobrze. Polowe łóżka nie wyglądały na tak wygodne, nie przypuszczał też, że granatowy śpiwór, który dostał od pani Jackson przed wyruszeniem z Obozu Herosów, będzie tak miękki. Jego materiał był gładki, cienki i zimny w dotyku, ale miał to do siebie, że dobrze zatrzymywał wydzielane przez śpiącą w nim osobę ciepło.
   Chłopak obejrzał się na drugie łóżko, stojące po jego lewej stronie i leżącą na nim Cindy, która jeszcze się nie przebudziła. Jej długie, jasne fale zwisały poza ramę kanadyjki, niemal dosięgając podłogi namiotu i poruszając się, kiedy ich właścicielka przewróciła się na drugi bok, po czym podniosła się do półsiadu, opierając ciężar ciała na łokciach.
   - Która godzina? - spytała cicho, wygrzebując się ze swojego śpiwora i odgarnęła włosy, których część znalazła się teraz na jej twarzy.
   - Nie mam pojęcia - odparł Sean, po czym niespiesznie podniósł się ze swojego łóżka i zaczął zwijać śpiwór w cienki rulon. - Tak czy tak, powinniśmy chyba zacząć się szykować i zgarnąć resztę rzeczy od Dionizosa - dodał, kiedy wpychał zawiniątko do walcowatego pokrowca o kolorze ciemnej, zgaszonej ultramaryny. Bóg oddał im tylko plecaki, ale broń chyba zamierzał trzymać w jakimś bezpiecznym miejscu aż do momentu ich wyjazdu. Z jednej strony było to całkiem zrozumiałe, ale skoro Dionizos był bogiem, i to nie byle jakim, bo jednym z dwunastu Olimpijczyków, to chyba mógł zmieść ich z powierzchni nawet w pełnym uzbrojeniu, prawda?
   Oboje spali w czystych ubraniach, więc nie musieli się już przebierać, ale żołądek syna Hermesa desperacko domagał się porządnego śniadania, co zaraz zamanifestował głośnym, długim burknięciem.
   Cindy roześmiała się serdecznie.
   - Też bym coś zjadła - przyznała z przyjacielskim uśmiechem na twarzy, przytraczając worek ze śpiworem do grafitowej pokrywy swojego turystycznego plecaka, chyba większego niż ona sama. Przez chwilę Sean zastanawiał się, co takiego może ukrywać się w środku, aż tak go wypełniając, ale nie przyszło mu do głowy nic konkretnego.
   W porównaniu z bagażem córki Apolla, jego plecak był żałośnie mały, głownie dlatego, że po prostu nie miał czego do niego spakować. Poza tym, co dostał w Obozie, nie miał jakoś specjalnie dużo swoich rzeczy. Kiedy jego mama jeszcze żyła, mieli całkiem duże mieszkanie w kamienicy w San Francisco, wypełnione zdjęciami z jej wielu podróży po świecie. Raz zabrała na wyprawę i jego, ale był za mały, by cokolwiek teraz pamiętać. Jeden z wielu albumów, które stały na półce w salonie, miał ciągle przy sobie. W środku były zdjęcia jego i mamy, na niektórych pojawiał się też ojciec, który niedawno okazał się być greckim bogiem, Hermesem, a każda ucieczka Seana zaczynała się i kończyła na sprawdzeniu, czy ma go z sobą, czy wszystko z nim w porządku i ostrożnym włożeniu na dno oliwkowozielonego, wojskowego plecaka. Teraz też miał go przy sobie, nawet jeśli mogło się to wydawać bez sensu, bo w końcu kto zabrałby na niebezpieczną misję całkiem sporych rozmiarów album fotograficzny, który w dodatku nie należał do najlżejszych. Inna sprawa, że Sean nie miał za bardzo gdzie zostawić albumu tak, żeby mieć pewność, że nic mu się nie stanie, więc noszenie go ciągle w plecaku miało sens, no i było chyba najlepszym wyjściem.
   Teoretycznie mógł zostawić go w Obozie Herosów, w domku numer jedenaście, gdzie go przydzielono, ale coś mu podpowiadało, że inne dzieci Hermesa dobrałyby się do niego prędzej czy później. Po potomstwie boga złodziei mógł spodziewać się wszystkiego, a jeśli byli tak dobrzy w kradzieżach, jak on, to było się czego obawiać. Swoją drogą, ciekawe, jak mieszkańcy jedenastki powstrzymywali rodzeństwo od szperania sobie nawzajem w osobistych rzeczach.
   Co jak co, ale prywatność była jednym z aspektów życia, które Sean bardzo cenił. Bardzo nie lubił osób nadmiernie wścibskich, które wypytywały go o każdy, nawet najmniejszy szczegół z jego życia i nie rozumiały, że były rzeczy, które chciał zachować dla siebie. Na szczęście ani Cindy, ani Jared, ani tym bardziej Madison (której chyba, wręcz przeciwnie, nie obchodziło nic lub prawie nic), nie należeli do tego typu ludzi, chociaż swoją drogą trochę chciał móc poznać ich trochę bliżej. W każdym bądź wypadku nie wydawało mu się, żeby ich misja miała się szybko zakończyć, a żeby mogli działać lepiej jako zespół, musieli wiedzieć chociaż podstawowe informacje o sobie. Jak na razie znał tylko wiek, imiona i boskich rodziców towarzyszy i miał jakieś pojęcie o ich charakterze, ale nic poza tym.
   Idąc razem z Cindy pomiędzy żółtymi namiotami, stwierdził, że postara się poznać ją i Madison trochę lepiej, kiedy tylko nadarzy się ku temu odpowiednia okazja. Ważne było też to, jak ma się zachowywać, kiedy będą musieli razem zbrojnie stawić czoła jakiemuś przeciwnikowi. Ich ostatnia walka z pytonem skończyła się raczej marnie, a skoro mogło na nich czekać więcej niebezpiecznych potyczek, dobre zgranie się w bitwie było czymś, co należało chociaż przedyskutować, jeśli nie trochę przećwiczyć.
   W pawilonie, w którym jedli wcześniej z Dionizosem, kiedy Lamia zajmowała się ranami Madison (nie było to bynajmniej miłe doświadczenie, cały posiłek upłynął w raczej napiętej atmosferze), czekali już córka Hadesa i uśmiechnięty od ucha do ucha Apollo. Siedzieli przy długim, drewnianym stole, jedząc przygotowane najpewniej przez menady śniadanie.
   - Jak się spało? - spytał bóg, smarując masłem kromkę razowego chleba.
   - Całkiem dobrze - Cindy uśmiechnęła się serdecznie i zajęła miejsce obok ojca. Sean usiadł naprzeciw niej, po lewej stronie Madison, która w milczeniu jadła tosta z serem i ketchupem.
   - Jared nie raczył się pojawić? - zapytała po chwili, odkładając chleb na talerz i nalewając sobie szklankę soku pomarańczowego z dużego, przezroczystego dzbanka, stojącego wcześniej na środku stołu.
   Cindy tylko pokręciła głową znad rogalika z dżemem, ale jej mina wskazywała, że jest co najmniej zaniepokojona całym zajściem.
   - Może jednak naprawdę coś mu się stało? - Sean wątpił, żeby zniknięcie syna Aresa było zamierzone. Z tego, co zauważył, Jared faktycznie był momentami trochę złośliwy, a czasem i jego irytowało jego zachowanie, ale nie sądził, żeby świadomie opóźniał progres misji. - Ktoś mógł go porwać, albo coś w tym rodzaju.
   - Daj spokój - Madison zdążyła już wypić sok i dokończyć swojego tosta, a teraz nakładała już dżem na kolejnego. - Kto jak kto, ale Jared umie sobie radzić w niebezpieczeństwie. Może i jest wkurzający i dziecinny, ale na pewno nie głupi. Nie dałby się porwać, szczególnie w obozie pełnym ludzi. Poza tym, kto miałby go porywać? Może gdyby miał jakieś ważne informacje albo był kimś istotnym to miałoby sens, ale przy obecnym stanie rzeczy takie założenie jest zwyczajnie bez sensu - po tych słowach zaczęła jeść przygotowaną kanapkę, zupełnie jakby kompletnie nie wzruszało jej to, że jeden z jej towarzyszy mógł znaleźć się w poważnym niebezpieczeństwie.
   - Brońcie bogowie, żeby stało mu się coś złego - przyznała Cindy cicho, prawie szeptem, pomiędzy kęsami słodkiej bułki.
   Później nikt już nic nie powiedział. Sean był zdania, że Madison mogła w sumie mieć nieco racji, bo Jared nie wyglądał na kogoś, kogo dałoby się łatwo obezwładnić. Był dość wysoki, silny i całkiem dobrze zbudowany, czego szczuplejszy syn Hermesa trochę mu po cichu zazdrościł. Nie przekreślało to jednak wszystkich szans na porwanie, więc nie należało absolutnie wykluczać tej opcji. Według Seana, z dwojga złego lepiej byłoby, gdyby blondyn postanowił spłatać im psikusa, może i głupiego, ale relatywnie niegroźnego.
   Po dłuższym milczeniu, Apollo, który dotąd siedział nadzwyczaj cicho, był pierwszym, który skończył jedzenie i wstał od stołu.
   - Pozbierajcie się szybko, bo za pół godziny wyruszamy - powiedział całkiem poważnym tonem, trochę niepodobnym do nonszalanckiego sposobu mówienia, którym posługiwał się wcześniej. - Spotykamy się przed namiotem Dionizosa - dorzucił na odchodnym i opuścił pawilon jadalny, pozwalając trójce półbogów dokończyć śniadanie.
_______________
*“Ben” lub “Eh ben” (czyt. bę) to takie francuskie “well”. Mama Madison jest w połowie Francuzką, więc czasem zdarzy się jej wpleść w zdanie jakieś słówko.
_______________
A teraz moja ulubiona część rozdziałów, czyli ta, w której mogę sobie trochę ponarzekać c;
Eh, sama nie wierzę, że w końcu udało mi się coś napisać i opublikować. Nie wiem, jak to się dzieje, że przy całkiem dużej ilości wolnego czasu, który mam, udaje mi się zrobić naprawdę mało i często jestem z tego nie do końca zadowolona, jak z tego rozdziału. Parę razy go poprawiałam, ale partia Seana wciąż była taka... czy ja wiem, nudna? No i akcja prawie wcale nie posuwa się do przodu, co jest całkiem fatalne, szczególnie kiedy się to zestawi z częstotliwością pojawiania się nowych postów. Coś tu idzie, ale jak po grudzie.
Z innych rzeczy, to znowu bawiłam się w reżysera i złożyłam kolejny zwiastun, tym razem do kolejnej części opowiadania, co jest trochę bez sensu, bo nawet nie wiem do końca, co dokładnie zdarzy się w tej, a co dopiero mówić o dalszych zdarzeniach, których mam w głowie zarysy szkiców.
Już chyba nudzę, więc milknę.

Pozdrowienia,
Cece.

niedziela, 30 marca 2014

[15] Dylematy

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Unbelievers" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Kiedy Madison wyszła, w namiocie zapadło niezręczne milczenie. Wszyscy tylko patrzyli po sobie, czekając, aż ktoś inny przerwie niezbyt przyjemną ciszę, nawet Dionizos siedział tylko w swoim fotelu, piorunując spojrzeniem każdego po kolei.
   Pierwszym, który postanowił się odezwać, okazał się Apollo.
   - Całkiem urocza ta wasza koleżanka - uniósł brwi i spojrzał na Cindy, a potem przeniósł spojrzenie na Seana.
   - Da się wytrzymać - odparł chłopak niepewnie, bo nie do końca wiedział, jakiej odpowiedzi ma udzielić, dodatkowo bóg powiedział to takim tonem, że syn Hermesa nie miał pewności, czy ironizuje, czy nie.
   Znowu nastała cisza.
   - Eum... To może ja już będę się zbierał - wybąkał Sean po chwili. - Wypadałoby poszukać Jareda, skoro tak nagle się zgubił.
   - Pójdę z tobą - zaoferowała się Cindy. - Tato, panie Dionizosie, wybaczcie nam - powiedziała poważnym tonem i dołączyła do Seana.
   Początkowo szli między namiotami, nie odzywając się do siebie, ale kilka minut później blondynka zatrzymała chłopaka wpół kroku.
   - Powiedz mi, jak i kiedy Jared zniknął - poleciła stanowczo.
   - Trochę przed rozpoczęciem imprezy - wyjaśnił Sean. - Chodziliśmy po obozowisku, no wiesz, rozglądaliśmy się trochę, a potem on chyba się ode mnie odłączył i gdzieś poszedł, nie mówił dokąd. Więcej go nie widziałem - zakończył. - A ty, miałaś z nim potem jeszcze jakiś kontakt? - spytał po krótkiej chwili.
   - Nie - dziewczyna pokręciła przecząco głową, a na jej twarzy pojawił się wyraz zmartwienia. - Oby nie miał kłopotów... - westchnęła, spuszczając wzrok na ziemię pod ich stopami.
   Sean spojrzał na jej falowane, jasne włosy, teraz spięte w wysoki kucyk. Menady uczesały ją i ubrały w sukienkę podobną do tej, którą wcześniej miała na sobie Madison, z tą różnicą, że dla niej dobrały ubranie w delikatnie zielonym kolorze.
   - Wydaje mi się, że nawet gdyby wpadł w jakieś bagno, będzie umiał się z niego wydostać. Nie jest przecież głupi - powiedział w końcu syn Hermesa, zatrzymując się. Przypomniał sobie, że dotąd nie powiedział żadnemu z towarzyszy o tym, co widział na poruszającym się malowidle. - Musimy znaleźć Madison - stwierdził zdecydowanym tonem, kiedy Cindy również przestała iść.
   - Nie wydaje mi się, żeby chciała teraz z nami rozmawiać - odparła. - Całe te negocjacje musiały nieźle ją wkurzyć, a kiedy dowiedziała się, że Jareda nie ma, nie miała zbyt szczęśliwej miny.
   - Nie obchodzi mnie to - Sean wzruszył ramionami i zaczął kierować się w stronę namiotu, w którym naradzali się poprzednim razem, mając nadzieję, że ją tam zastanie. - Mam sprawę, która nie może czekać - dodał, kiedy blondwłosa dziewczyna podbiegła kawałek, by dorównać mu kroku.

~*~

   Siedzę na łóżku polowym, z powrotem w namiocie, który dla mnie przeznaczono. Wciąż nie mogę uspokoić nerwów po negocjacjach z Dionizosem. Może i facet jest bogiem, ale to raczej nie oznacza, że może robić, co tylko zapragnie i rozstawiać ludzi po kątach.
   Wzdycham ciężko, ciągle poirytowana, ale usatysfakcjonowana, że wywalczyłam naszej ekipie transport choć do Denver. Szczęście w nieszczęściu, że akurat w tym mieście mieszka i pracuje moja mama.
   Na myśl o niej uśmiecham się lekko. Ciągle jest zabiegana, ale mimo tego czasem udaje się jej znaleźć chwilę na krótki iryfon, jednak ostatnimi czasy nie kontaktowałyśmy się zbyt często. Z tego, co mówiła, przydzielono jej jakąś bardzo zawikłaną sprawę, a jako analityk śledczy, musi być obecna przy większości procedur związanych ze zbieraniem i badaniem dowodów. Mam jednak cień nadziei, że w jakiś sposób będzie w stanie pomóc nam dotrzeć do Vegas, no i starsznie chcę się z nią w końcu zobaczyć po tak długiej rozłące. Będę musiała wysłać jej jakąś wiadomość z pytaniem...
   - Hej, Upiorna Królewno - słyszę nagle za swoimi plecami głos Seana i natychmias marszczę brwi. Chyba wyraźnie powiedziałam, że nie ma nadawać mi żadnych durnych tytułów.
   Wstaję i odwracam się, żeby spojrzeć na syna Hermesa. Wciąż ma na sobie biały, lekki t-shirt i dżinsowe szorty, które najwyraźniej dostał od Lamii i jej towarzyszek, a na jego twarzy znowu widnieje głupkowaty uśmiech. Obok niego stoi Cindy, również w stroju przygotowanym dla niej przez bachantki.
   - Nie znaleźliście go? - pytam zrezygnowanym tonem, kiedy widzę, że nie ma z nimi Jareda. Że też ten idiota musiał gdzieś zniknąć... Chyba, że to kolejny z jego głupich kawałów, a jeśli tak, to totalnie nieprzemyślany, nie na miejscu, a do tego niebezpieczny, bo naraża się na niepotrzebne ryzyko. To jest poważna misja, a jemu w głowie dziecinne żarty.
   - Już wcześniej przeszukałem wszystkie namioty - odpowiada po chwili Sean. - Więc albo wyparował z obozu, albo po prostu bardzo dobrze się schował.
   Zauważam, że Cindy patrzy się niemrawo w podłogę namiotu, zupełnie, jakby była czymś przygnębiona. Czyżby zasmuciło ją zniknięcie tego półgłówka? Jak dla mnie, takie zachowanie z jego strony jest nawet nie tyle martwiące, co po prostu głupie i nieodpowiedzialne, bo kto normalny chowa się przed swoim dowódcą i resztą drużyny w środku ważnej misji, od powodzenia której zależy życie całkiem sporej liczby osób?
   - Poproszę Lamię, żeby któreś z menad jeszcze raz wszystko przetrząsnęły - postanawiam, wzdychając głośno. Znając życie, Sean nie sprawdził pewnie około połowy potencjalnych kryjówek. - A jeśli nie znajdziemy go do jutrzejszego poranka...
   - To co? - pyta Cindy, wcinając mi się wpół zdania.
   - To trudno, ruszamy bez niego - kończę swoją kwestię. - Nie możemy pozwolić sobie na opóźnienie z powodu jakiegoś kretyńskiego kawału, zwłaszcza, że twój ojciec jest naszą jedyną szansą na w miarę szybki transport na zachód - objaśniam stanowczo.
   - A co jeśli to nie żart? - dziewczyna marszczy brwi, wydaje się też być podenerwowana. - Coś mogło mu się stać, a ty chcesz ot tak po prostu ruszać dalej? - niemal krzyczy. Nie rozumiem, dlaczego aż tak bardzo jej na tym zależy. Jasne, Jared był ważny dla naszej misji, ale skoro woli bawić się w chowanego zamiast ratować Obóz Herosów i świat, to czemu nie, ale niech robi to sam, bo my mamy poważne zadanie do wykonania.
   - Jestem co najmniej na sto procent pewna, że on się po prostu zgrywa - ucinam, bo nie chcę dłużej o tym rozmawiać. - Więc albo wyjdzie z kryjówki i jedzie z nami, albo zostaje i musi radzić sobie sam.
   Kiedy kończę mówić, na dłuższą chwilę zapada cisza. W ogóle nie mam pojęcia dlaczego, na brodę Zeusa, Jared postanowił sobie ot tak zniknąć.
   Po kilku minutach milczenia odchrząkuję i znów zaczynam.
   - Mam wam coś do powiedzenia, co może mieć jakiś związek z przedmiotem naszego zadania - mówię poważnym tonem. - Miałam wizję we śnie.
   - Co widziałaś? - pyta Sean, a w jego głosie słyszę sporą dozę ciekawości, a także coś jakby zmartwienie. Z drugiej strony, całe to pytanie jest kompletnie zbyteczne, bo tak czy tak miałam właśnie zamiar opowiedzieć, co dokładnie zobaczyłam.
   - Przeszłość - przełykam ślinę i zaczynam opisywać mój sen. - Śniły mi się czasy jeszcze sprzed Wojny Tytanów, kiedy Luke Castellan... No wiecie, koleś, który to wszystko zaczął, planował jakieś ostatnie zadania przed Bitwą o Manhattan. Była z nim jakaś dziewczyna... - milknę na jakiś czas, żeby przypomnieć sobie, jak miała na imię ciemnowłosa. - Melanie? Nie, nie Melanie, ale mówił do niej Mel - jeszcze przez chwilę wracam pamięcią do snu. - Mallory! - prawie wykrzykuję, ale zaraz potem opanowuję się i wracam do normalnego tonu. - To było jeszcze przed tym, jak Kronos zaczął żyć w ciele Luke'a. Zdaje mi się, że właśnie o tym dyskutowali - wzdycham krótko i zaczynam bardziej szczegółowo, a przynajmniej na tyle, na ile pozwala mi pamięć, opowiadać jeszcze raz dokładny przebieg wizji. W sumie nie ma się tu aż tak bardzo nad czym rozwodzić, ot zwykła rozmowa dwojga ludzi. Dla mnie bardziej frapujące jest to, czym był (jest?) cały ten Krąg, o którym parę razy napomknęli i coś, co dopiero teraz nasunęło mi się na myśl - czy Mallory z mojego snu to ta sama osoba, której imieniem nazwał mnie wcześniej Sean? Oczywiście zakładając, że nie była to po prostu najzwyklejsza w świecie pomyłka. Z drugiej strony, kiedy podczas walki z pytonem Dionizosa odniósł się do mnie per "Mel", w jego głosie dało się wyczuć nutkę jakiejś troski, przywiązania, zupełnie jakby już wcześniej mnie (ją?) znał. I jeszcze całe to "Obudź się. Nie odejdziesz, nie teraz"... Nie rozumiałam wtedy i nie rozumiem do tej chwili, co mógł mieć na myśli, szczególnie, że nie za bardzo jest możliwe, żeby znał tamtą Mallory.
   - No i wtedy sen się urwał - kończę, dochodząc do momentu, w którym obudziłam się z drzemki.
   - Jeśli już jesteśmy przy snach i wizjach - odzywa się po chwili Sean. - Pamiętacie tamten obraz w jaskini? No wiecie, ten, który widzieliśmy przez... - milknie na kilka sekund, chyba szukając słowa.
   - Iryfon? - podpowiada Cindy serdecznie, uśmiechając się do niego. Nie mam pojęcia, skąd ona bierze tyle siły, żeby być miłą dla innych ludzi.
   - Tak, właśnie tak. Iryfon - syn Hermesa odwzajemnia uśmiech z nieskrywaną wdzięcznością. - Czy wam też wydawało się, że się poruszał? - pyta.
   Marszczę brwi. Przecież z tamtym obrazem wszystko było w najzupełniejszym porządku.
   Cindy tylko potrząsa nieznacznie głową.
   - Widziałem, jak tamte postaci walczyły ze sobą. Znaczy... tamta dwójka przeciw temu blondynowi - objaśnia Sean. - Potem chyba próbowali o czymś rozmawiać, a kiedy skończyli, koleś wziął sztylet i po prostu sam się zabił.
   Nawet po tak krótkim i, nie oszukujmy się, beznadziejnym, opisie wiem dokładnie, jaką scenę widział.
   - Końcówka Bitwy o Manhattan - rzucam, patrząc wpierw na chłopaka, po czym przenoszę spojrzenie w kierunku Cindy. - W moim śnie Luke decydował o jakimś szczególe, a ty widziałeś, jak zginął.
   - Ale dlaczego nie powiedziałeś o tym od razu? - pyta zdziwiona Cindy. - No i powinniśmy chyba przekazać pani Jackson o tych wszystkich wizjach...
   - Przypomnę, że jeszcze nie dostaliśmy naszych rzeczy z powrotem - mówię. - Nie mamy już drachm, żeby dzwonić.
   - Zużyliśmy tylko jedną z dwóch, więc powinnaś mieć jeszcze... - zaczyna Sean, ale szybko mu przerywam.
   - Nie ma opcji. Ta jest przeznaczona do czegoś innego - tłumaczę, mając na myśli krótki iryfon do mamy i powiadomienie jej o tym, że mamy zamiar wpaść z krótką wizytą. - Poza tym - dodaję, zerkając poza namiot. - Robi się już późno, więc wszyscy powinniśmy już iść i trochę się przespać. Pogadamy z panią Jackson jak tylko Dionizos odda nam portfele - podsumowuję, znacząco patrząc na dwójkę półbogów. Na szczęście chyba rozumieją, że grzecznie proszę, aby już sobie poszli, bo zaczynają zbierać się do wyjścia.
   - Dobranoc - mówi jeszcze Cindy, kiedy opuszczają namiot, a ja poprawiam coś niewygodnego na łóżku.
   - Dobranoc - odpowiadam cicho i wyjmuję z kieszeni drachmę, którą mam zamiar zapłacić za połączenie z mamą.
___________________________
Wow, okazuje się, że jednak żyję!
Nie ma to jak dodawać rozdziały co ponad miesiąc, ja nie wierzę ;-; Na szczęście testy gimnazjalne zbliżają się wielkimi krokami, a po nich (mam nadzieję), będę miała trochę więcej czasu, bo z czterystoma punktami na koncie nie muszę się aż tak martwić o przyjęcie do szkoły. Jak na razie dwoję się i troję z próbnymi i mnóstwem zaliczeń, ale jest całkiem dobrze.
Dodatek leży i kwiczy, a ja mam minę robaka zabijanego przez słońce, kiedy mam coś z nim zrobić, więc czekam na jakiś dłuższy weekend, żeby w ogóle zacząć.
Pozdrawiam,
Cece

sobota, 22 lutego 2014

[14] Apollo ratuje sytuację

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "There's A Good Reason Those Tables Are Numbered" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Imprezy Dionizosa na pewno nie można było zaklasyfikować jako zwykłego przyjęcia. Wszędzie kręciły się menady, w powietrzu zawieszono tacki z napojami i przekąskami (swoją drogą, ciekawe, jakim sposobem), a wśród krzyków i pisków przybyłych nie wiadomo skąd mnóstwa satyrów i nimf każdego rodzaju nie było słychać żadnej muzyki. Sean miał wątpliwości, czy w ogóle grała tu jakakolwiek muzyka, bo w zbiorowisku nie dostrzegł ani zespołu, ani sprzętu grającego. Próbował też wypatrzeć któreś z trójki towarzyszy, żeby poczuć się nieco raźniej, jak na razie z marnym efektem. Madison odeszła dokądś jeszcze zabim zabawa na dobre się zaczęła, Cindy zniknęła niewiele potem, a Jared już wcześniej gdzieś się zapodział.
   Po kilkunastu minutach bezskutecznych poszukiwań, Sean postanowił chociaż wydostać się spomiędzy rozkrzyczanego tłumu. Przeciskał się pomiędzy grupką driad a kilkoma kozłonogami, kiedy potknął się, najprawdopodobniej o jakiś kamień lub coś podobnego, i runął jak długi na ziemię.
   Nie, nie na ziemię.
   Na kogoś.
   Pospiesznie wstał i podniósł wzrok, żeby sprawdzić, kogo tym razem udało mu się wytrącić z równowagi. Była to trochę wyższa od niego kobieta o bardzo jasnych, prawie białych włosach, ubrana w długą i powłóczystą szatę z lekkiego, kremowego materiału, najpewniej jedna z bachantek. Tym, co w jej wyglądzie rzucało się w oczy najbardziej, były wyraziste rysy twarzy, mocno podkreślone czarną kredką oczy i ciemnoczerwone usta wykrzywione w niezbyt zadowolonym grymasie.
   - P...przepraszam - wybąkał w końcu Sean, wciąż badając wzrokiem twarz jasnowłosej. Wydawała się być mniej więcej w wieku Jareda lub trochę starsza, ale przez mocny makijaż nie dało się tego określić na pierwszy rzut oka.
   - Nie szkodzi - odpowiedziała kobieta. Miała zadziwiająco niski i twardy, nieco ostry głos, a przynajmniej nie taki, jakiego Sean mógłby się po niej spodziewać. Wydało mu się, że jej ton będzie raczej podobny do sposobu mówienia Madison, niezbyt wysoki, z dziwną manierą akcentowania niektórych wyrazów na ostatniej sylabie, trochę jak we francuskim.
   Blondynka uśmiechnęła się półgębkiem i pospiesznie oddaliła się gdzieś w bok, zostawiając Seana samego na skraju zbiorowiska satyrów, nimf, menad, ludzi i innych stworzeń, których nawet nie potrafił nazwać.
   Chłopak odetchnął głęboko, odszedł jeszcze kilka kroków i oparł się plecami o metalową podporę najbliżej stojącego namiotu, obserwując bawiących się. Znowu próbował odszukać w tłumie znajome twarze. Przy namiocie Dionizosa zauważył Cindy pertraktującą z bogiem, ale i Madison, i Jared wciąż byli poza zasięgiem jego spojrzenia.
   Ciągle obawiał się też nowej przepowiedni, głównie dlatego, że nie do końca rozumiał, o co mogło w niej chodzić. Jakiś zdrajca, honor, blizny, no i “zgubiony grób”. Zestawiając to z poprzednią częścią, w której była mowa o przeklętym brzemieniu i o kimś, kogo pokonano już dwukrotnie, ale któremu udało się jeszcze raz powrócić, raczej było się o co martwić. Przypomniał sobie magicznie poruszające się postacie na obrazie. Najprawdopodobniej także miały jakiś związek z oboma proroctwami i tym, co miało się wydarzyć.
   Niespodziewanie ktoś klepnął go w lewą łopatkę.
   - Jesteś głuchy czy ślepy? A może jedno i drugie? - zauważył obok siebie Madison, przebraną w swoje stare ubrania i umalowaną w zwyczajny sposób, patrzącą na niego znudzonym i jak zwykle nieco zirytowanym wzrokiem. - Nie widzisz, że od pięciu minut wołamy cię na naradę? No i miałeś znaleźć Jareda - dziewczyna westchnęła głośno.
   - Jared gdzieś zaginął już zanim zaczęło się przyjęcie - objaśnił Sean, kiedy szli w kierunku namiotu Dionizosa.
   - Co z tego - odparła Madison, wzruszając ramionami. - Znowu zapominasz, że powinieneś mnie słuchać. No i nawet jeśli cała wasza trójka wkurza mnie do granic możliwości, powinniśmy trzymać się razem. W końcu to poważna misja, a nie krajoznawcza wycieczka.
   Sean nie odpowiedział i jeszcze raz spojrzał w kierunku tłumu, który teraz wydawał się nieco cichszy niż przedtem. W oddali dostrzegł tajemniczą, wysoką blondynkę, na którą wpadł kilka chwil temu. Pospiesznie wydostawała się spomiędzy masy stworzeń, aby w końcu zniknąć pomiędzy namiotami. Może jako bachantka miała coś do załatwienia w którymś z nich, jednak to, że ciągle rozglądała się uważnie na boki, wzbudzało pewien niepokój, a sposób, w jaki szła, nie przypominał spokojnego, długiego kroku innych menad. Sprawiała wrażenie osoby, która chce szybko i dyskretnie wyjść, nie zwracając na siebie większej uwagi.
   Mina Dionizosa nie była zbyt przyjazna, kiedy Madison wprowadzała Seana do namiotu.
   - Najpierw torturuje czyjeś zwierzęta, a potem jeszcze tak się spóźnia... Prawdziwy dżentelmen, niechby mnie Hades pochłonął - bóg popatrzył na chłopaka ze złością. - Do tego jeszcze dwie niedoświadczone dziewczyny i ten niższy, jak mu tam, Jordan.
   - Jared - poprawiła szybko stojąca w kącie Cindy. Madison zrobiła kwaśną minę, chyba w reakcji na słowo “niedoświadczone”.
   - Nieważne - kontynuował Dionizos. - Ładna mi misja ratowania świata, nie ma co - westchnął głośno.
   - Już się nie nakręcaj, D - odezwał się spokojnie Apollo, siedzący na składanym krzesełku po lewej. - Zdecydowaliśmy, że możecie jutro wyruszyć ze mną na zachód, kiedy będę prowadził słoneczny rydwan - dodał.
   - Przecież mamy motocykl - Madison zmarszczyła brwi. - Nie potrzebujemy transportu.
   - Obawiam się, że jesteś w błędzie, Mabel - bóg wina poprawił swoją koszulę w panterkę i ułożył się wygodniej w fotelu. - W ramach kary, bo przypomnę, że ani Złotko, ani Chianti jeszcze się nie znalazły, konfiskuję cały ten diabelski motor. Broń mogę wam oddać, w drodze wyjątku, ale jego nie.
   Córka Hadesa aż otworzyła nieco usta ze zdumienia, ale jej wyraz twarzy szybko przerodził się z niedowierzania w furię.
    - Nnie... Nie możesz! - wyksztusiła w końcu, zaciskając pięści. - Nie masz prawa!
   - Pewnie, że mam. Jestem bogiem, mogę robić, co chcę, czy nie? - Dionizos uniósł jedną brew i spojrzał na nią z triumfem wypisanym na twarzy, po czym podjął znowu: - Więc, tak, jak to było powiedziane, Apollo może zabrać was ze sobą, ale nie dalej niż do Kansas City. Stamtąd musicie jakoś znaleźć drogę sami.
   - Nie ma opcji - sprzeciwiła się wciąż wzburzona Madison. - Jeśli już zabierasz mój motocykl, chcemy dotrzeć chociaż do granic Nevady.
   - Patrzcie no, jaka wdzięczna - zironizował bóg. - Dajesz jej transport przez prawie pół kontynentu, a ta jeszcze narzeka. To chyba jakaś standardowa cecha półbogów, wszyscy jesteście tak samo roszczeniowi, a dzieci Wielkiej Trójki jeszcze bardziej - myślicie, że co, że macie jakieś fory, czy co? Jedziecie do Kansas i tyle.
   - Las. Vegas - wysyczała Madison, niemal groteskowo przedłużając głoski “s”.
   - Kansas City - upierał się Dionizos.
   - Vegas.
   - Kansas.
   Milczący dotąd Apollo wstał ze swojego turystycznego stołka i podszedł do miotającej z oczu pioruny Madison, po czym delikatnie chwycił ją za oba ramiona i odsunął nieco na bok, żeby znaleźć się pomiędzy nią a bratem.
   - Doceniam determinację i w ogóle - zaczął spokojnie i rzeczowo, ale zarazem bardzo stanowczo. - Ale czy nie sądzicie, że lepiej byłoby zapytać o zdanie tego, kto teoretycznie ma w tej sprawie najwięcej do powiedzenia? Szczerze mówiąc, to ode mnie zależy, czy ktokolwiek tu faktycznie dostanie podwózkę i dokąd, hę? - spytał, poprawiając nonszalancko włosy.
   Dionizos po raz kolejny poprawił się w fotelu i westchnął, a Madison splotła ręce na piersi i wydęła wargi.
   - Nie jestem w stanie podrzucić was aż do Las Vegas, chociaż byłoby miło, bo sam naprawdę lubię to miejsce - kontynuował ojciec Cindy, w tym miejscu przerywając na kilka sekund, by lekko się zaśmiać. - Prawdę mówiąc, najdalszy punkt, w którym będziecie mogli wysiąść, jest gdzieś na wysokości stanu Wyoming lub na południe, ale nie bardziej na zachód. Podaj miasto - zwrócił się do Madison. -  A tam was wyrzucę.
   Kiedy skończył, na chwilę zapadła cisza. Sean i Cindy równocześnie spojrzeli na półboginię, która zdawała się rozważać coś ze ściągniętymi brwiami.
   - Zgoda - odezwała się po krótkim namyśle. - Denver, Kolorado - rzuciła i szybkim krokiem opuściła namiot.
__________________________
Niebardzo podoba mi się, jak wyszedł ten rozdział, no i jest żałośnie krótko, ale nie będę już niczego zmieniać, bo wszystko się jeszcze bardziej popsuje. No ale tak to jest, jak się przez miesiąc siedzi bezczynnie, nie mogąc niczego dobrze napisać, w dodatku lekkie zawirowania w życiu poza komputerem (jakbym miała jakieś życie) zrobiły swoje. Mam jeszcze zaczęty slashowy oneshot, ale nie wiem, czy publikować go, nawet jeśli w jakiś sposób doprowadzę go do końca. Poza tym, zawiesiłam na jakiś czas dodatek, bo chcę wprowadzić jeszcze parę zmian i trochę to wszystko skoordynować.
Bardzo wszystkich przepraszam za to okropne opóźnienie w dodawaniu, ale mam ostatnio naprawdę sporo na głowie.
Pozdrawiam,
Cece.

niedziela, 19 stycznia 2014

[13] Wskazówki, naczynia i upiory

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Loverboy" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Jak dotąd myślałam, że cała ta szopka z wyrazistymi snami półbogów to tylko czcza gadanina, jakaś głupia historia, wymyślona po to, żeby nas przestraszyć, czy coś w tym guście, ale najwyraźniej się pomyliłam. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się, żeby coś, jakieś widzenie, wskazówka lub inna taka rzecz dotarła do mnie we śnie, aż do teraz.
   Inna sprawa, że wcześniej nie potrzebowałam żadnych podpowiedzi ani wskazówek.
   Znajduję się w ciemnym, dość wąskim pomieszczeniu, zdaje mi się, że jest to jakiś przedpokój, wnioskując po ciężkich, drewnianych drzwiach z wizjerem za mną i butach rozrzuconych przed zasuniętą szafą wnękową po lewej. Naprzeciw niej znajdują się jakieś drzwi, a idąc przed siebie, na pewno wejdę w głąb domu czy mieszkania, zależy, dokąd trafiłam.
   Próbuję przejść kilka kroków, aby zobaczyć, co tam na mnie czeka, ale zatrzymuje mnie dźwięk dwóch głosów, dochodzący gdzieś zza lewej ściany. Właścicielem jednego z nich jest mężczyzna, a drugiego - kobieta, może dziewczyna, w każdym razie młoda, jak podpowiada mi jego barwa. W korytażyku na tej ścianie znajduje się tylko szafa, więc muszą znajdować się w pomieszczeniu, które czeka na jego końcu. Postanawiam zaryzykować i przemykam na palcach wzdłuż przedpokoju i zaglądam za koniec ściany.
   Widzę dwie postacie siedzące naprzeciw siebie na dużej sofie, ustawionej do mnie tyłem. Za nimi znajduje się długi, niski stolik do kawy i dość duże okno w białej ramie. W sączącym się przez nie słabym świetle zachodzącego słońca niestety nie jestem w stanie określić żadnych szczegółów, jedynie to, że spięte w luźny kok włosy dziewczyny są ciemne, a wyższy od niej mężczyzna jest ciemnym blondynem. Kiedy odwraca twarz w moją stronę, pospiesznie chowam się z powrotem za ścianę.
   - Nadchodzi wojna, Mel - odzywa się po chwili ciszy, zwracając się do swojej rozmówczyni tym samym imieniem, którym Sean nazwał wcześniej mnie. - Wszyscy będziemy musieli coś poświęcić. Niektórzy może zginą, ale w jak pięknej sprawie...
   - Żadna śmierć nie jest piękna - przerywa mu ciemnowłosa. W jej tonie jest coś dramatycznego, przez moment wydaje mi się, że pociąga nosem, próbując się nie rozpłakać.
   - Mallory, posłuchaj - jeszcze raz wychylam się zza ściany. Widzę, jak blondyn przybliża się do niej i obejmuje ramieniem. - Ja naprawdę nie mam innego wyboru - znów podejmuje swoje przemówienie, a ja mam dziwne wrażenie, że słyszę w nim Seana, szczególnie w sposobie, w jaki wymawia imię dziewczyny. - Jestem jedyną osobą, która może się tego podjąć. Poza tym, pan Kronos wyraźnie przekazał, że wybrał właśnie mnie na naczynie dla swojego ducha.
   Po tych słowach jestem już na dziewięćdziesiąt procent pewna, czyje mieszkanie odwiedzam we śnie.
   Luke Castellan, znany również jako Złoty Zdrajca.
   Słyszę, jak Mallory wzdycha i głośno przełyka ślinę.
   - Krąg wyraził na to zgodę? - pyta smutno. - Pomyśl jeszcze, zawsze możemy wyznaczyć kogoś innego. Jesteś dla nich jak zbawca, zrobią, co tylko im każesz.
   - Co z tego? Nie będziemy nikogo wyznaczać! - wzburza się Luke i zdejmuje rękę z ramienia dziewczyny. - A Krąg nie ma tu nic do gadania. Przejmę ducha Pana Czasu nawet bez ich zgody, bo jestem jego wybrańcem - tłumaczy, po czym siada na stoliku naprzeciw niej i chwyta ją za rękę. Kiedy podnosi nieco wzrok, ponownie chowam się za ścianą, w obawie przed byciem zauważoną.
   - Przyjmę ducha Pana Czasu na czas bitwy. Kiedy już wygramy, powrócę do świadomości. Tak wygląda plan - kończy Luke.
   - A co, jeżeli cały ten Percy Jackson zdąży cię zabić, zanim wrócisz? - w głosie Mallory słychać niepokój. - Przemyśl to jeszcze.
   - Jackson będzie miał inne sprawy na głowie. Poza tym, zapominasz o Błogosławieństwie Achillesa. Jestem nie do pokonania - mężczyzna śmieje się cicho.
   Na chwilę zapada milczenie, a później słyszę, że jego rozmówczyni wstaje z kanapy i odzywa się po raz ostatni.
   - Zastanów się jeszcze, póki nie jest za późno, i podejmij właściwą decyzję. Na pewno można to rozegrać inaczej.
   Po tych słowach budzę się z drzemki, starając się wrócić do rzeczywistości. Jest już prawie wieczór, a słońce powoli zaczyna chylić się ku zachodowi. Spoza ścian namiotu dochodzą mnie odgłosy jakiejś krzątaniny i sporadyczne wołania bachantek. Czuję się dużo lepiej niż wczoraj, kiedy Lamia w towarzystwie dwóch innych menad zabrała mnie z ruin hotelu i przyniosła tutaj; może to dzięki odpoczynkowi, ale opatrzenie ran i nektar, którego wypiłam dość sporo w ciągu ostatnich parunastu godzin, zapewne zrobił swoje.
   - I jak, ptaszyno, lepiej? - zauważam, że kobieta pojawiła się w wejściu namiotu. - Bandaż na ręce trzeba będzie jeszcze na trochę zostawić, ale myślę, że możemy już zdjąć pozostałe opatrunki z nóg i drugiego ramienia - wskazuje na niezawieszoną na temblaku lewą rękę. - No i pora cię przebrać. Musimy znaleźć coś porządnego i eleganckiego - dodaje, odklejając pierwsze plastry z mojej prawej łydki.
   - To chyba się nada? - pytam, wskazując na sukienkę, którą mam na sobie. Jak na moje, jest nawet za elegancka.
   Lamia robi dziwną minę i przez moment patrzy na mnie tak, jakbym nagle postradała zmysły.
   - Nie bądź śmieszna - mówi w końcu. - Nie pójdziesz na przyjęcie w czymś takim, nie ma mowy.
   Marszczę brwi. Co ona planuje?
   - Poczekaj momencik - poleca bachantka, odrywając ze mnie ostatni opatrunek i żwawo wybiega z namiotu. Kilka chwil później wraca, razem z jakąś nieznaną mi towarzyszką, niosąc pokrowiec na ubrania w jednej ręce i jakąś tajemniczą skrzynkę w drugiej.
   - Jakie szczęście, że nie jesteś córką Afrodyty, złociuchna - stwierdza przyprowadzona przez Lamię blondwłosa menada i uśmiecha się szeroko. - Nie masz pojęcia, jakie potrafią być wybredne. Zawsze coś im nie pasuje.

~*~

   Dionizos jeszcze poprzedniego dnia ich skrzyczał za próbę zabicia jego pytona, a teraz urządzał przyjęcie na ich cześć? Umysł Seana pracował na pełnych obrotach, próbując zrozumieć działania tego boga. W końcu chłopak doszedł do wniosku, że nawet nie chce szukać w nich jakiejkolwiek logiki i powrócił myślami do postaci z obrazu. Kim były i dlaczego walczyły? Czy ktoś oprócz niego widział, jak się poruszają?
   Powinien był chyba powiedzieć pani Jackson albo chociaż swoim towarzyszom, że malowidło nie było nieruchome. Nie rozumiał do końca całej tej półboskiej magii ani przepowiedni Wyroczni, ale czuł, że w każdym znaku kryje się jakaś wskazówka, a to niewątpliwie był znak, naprowadzający na cel ich wyprawy. Pan i pani Jackson zgodnie stwierdzili, że to jakaś “tajemnicza moc znajdująca się głębiej niż Tartar”, ale czym faktycznie była ta moc? I co było jej celem? Tego już Sean nie wiedział.
   Dalsze rozważania przerwało mu wejście do namiotu, w którym polecono czekać jemu i Jaredowi, kiedy Cindy poprosiła o możliwość rozmowy z Apollinem, dwóch kobiet w eleganckich, białych sukniach z powłóczystego materiału. Obie miały długie, falowane włosy, jedna czarne, a druga rudobrązowe. Pierwsza niosła w rękach coś, co wyglądało na poskładany materiał. Ubrania.
   - Niedługo zaczynamy, więc lepiej się pospieszcie - poleciła, wręczając Seanowi i Jaredowi rzeczy. - Nie udało nam się znaleźć dla was nic lepszego.
   - Za wszystkimi namiotami, na końcu obozu znajdziecie łazienki z prysznicami - dodała jej kasztanowatowłosa towarzyszka. - Zostawiłam tam ręczniki, a mydło powinno leżeć w szafce pod dużym lustrem, więc z tym też nie powinno być problemu, chyba, że jesteście ślepi.
   - Yy... dziękujemy - wybąkał zmieszany Sean.
   Jared milczał.
   - Nie dziękujcie, tylko biegnijcie się umyć - pierwsza z kobiet splotła ręce na piersi. - Bo wydaje mi się, że naprawdę tego potrzebujecie - obrzuciła ich pełnym zniesmaczenia spojrzeniem. Faktycznie, ostatnimi czasy nie mieli za bardzo warunków, żeby skorzystać z cywilizowanego prysznica.
   Obaj półbogowie wyszli nieśmiało z namiotu i skierowali się do wskazanych przez brązowowłosą kobietę łazienek, znajdujących się w niewielkim, betonowym budynku, położonym trochę na uboczu, w odległości od reszty obozu.
   Po drodze Sean ostrożnie rozłożył podarowane mu ubrania, aby je obejrzeć. Była to cienka, biała koszulka z krótkim rękawem i sięgające przed kolano spodnie z ciemnego dżinsu. Nic specjalnego, ale był wdzięczny, że ktoś pomyślał o nim i reszcie załogi.
   Kiedy umył się i przebrał, zauważył, że Jared dostał podobny zestaw rzeczy, ale jego t-shirt był czarny, a szorty nieco jaśniejsze niż te jego.
   Przez całą drogę z powrotem do obozu nie odzywali się do siebie ani słowem, obserwując ostatnie przygotowania do przyjęcia. W pewnym momencie Sean zauważył, że syn boga wojny gdzieś zniknął, zostawiając go samego wśród jajecznożółtych namiotów. Idąc, zaglądał do niektórych z nich, po części szukając go, ale głównie z czystej ciekawości. Przypomniało mu się, jak podczas swoich częstych ucieczek z domu sierot odwiedzał różne dziwne miejsca, spał na dworcach autobusowych, a czasem kradł trochę jedzenia ze sklepowych magazynów lub wyjmował garść drobnych z kieszeni przypadkowych przechodniów.
   Będąc już prawie w centrum obozu, gdzie znajdował się wypełniony różnościami największy namiot, należący do Dionizosa, a także dość duża wolna przestrzeń, gdzie miało odbyć się wieczorne przyjęcie, Sean poczuł, że w jego lewy bok wpada z impetem jakaś drobna postać. Momentalnie odwrócił się w tamtą stronę, żeby złapać osobę, w której natychmiast rozpoznał Madison. “Musiała się potknąć” - pomyślał.
   - Ostrożnie - uśmiechnął się szeroko, pomagając jej stanąć prosto. - Nie chcemy, żeby znów coś ci się stało.
   - W takim razie mam pomysł - odpowiedziała dziewczyna, odgarniając z twarzy kosmyk ciemnych włosów. - Nie wpadaj tak na ludzi, to nikomu nie powinno się nic stać. Poza tym, to już kolejny raz, kiedy nie popatrzyłeś przed siebie.
   - Tym razem to ty nie popatrzyłaś, Księżniczko Upiorów - odparł Sean, zauważając jej nową sukienkę. Była podobna do tej, którą miała na sobie jeszcze rano, ale wykonana z miękkszego i lekko połyskującego materiału i nieco dłuższa, a pasek, którym była przewiązana, nie był wykonany ze skóry, ale z wielu ciemnozłotych wstążek, splecionych w cienki warkocz.
   Twarz Madison również wyglądała inaczej. Jej jasne, intensywnie niebieskie oczy zdobiła delikatna kreska na powiece zamiast grubej oprawy kredki, a usta nie były naturalnie jasnoróżowe, tylko delikatnie malinowe. Sean zauważył też cienki, złoty diadem w jej rozpuszczonych włosach, jakby naprawdę była księżniczką.
   Jedną z kilku rzeczy, które się w niej nie zmieniły, było jej jak zwykle poirytowane spojrzenie i zmarszczone brwi.
   - Nie jestem żadną księżniczką, nie ma opcji - powiedziała ostro. - Nie nazywaj mnie tak.
   - Skoro ja jestem Królem Złodziei, to ty możesz być Księżniczką Upiorów. Poza tym, słyszałem, że twój brat kiedyś tytułował się Władcą Duchów, więc wpadła mi do głowy księżniczka - syn Hermesa roześmiał się.
   Madison przewróciła oczami i poprawiła zawieszony na szyi temblak.
   - Jak sobie chcesz - westchnęła po chwili. - W każdym razie, musimy zrobić naradę ekipy - dodała, zmieniając temat. - I to w trybie natychmiastowym.
   Sean przypomniał sobie nagle o poruszającym się obrazie zza wizji iryfonu. Czy ona też widziała walczące postacie?
   Już chciał o tym napomknąć, kiedy niespodziewanie nie wiadomo skąd podbiegła do nich uśmiechnięta od ucha do ucha Cindy.
   - Na co czekacie? - spytała, kładąc jedną dłoń na ramieniu Madison, a drugą opierając na łopatce Seana. - Tata powiedział, że mamy się dobrze bawić na przyjęciu, a on porozmawia z Dionizosem - lekko popchnęła ich w stronę wolnej przestrzeni, teraz udekorowanej kolorowymi lampionami, roztaczającymi przyjemne, ciepłe światło.
   - Znajdźcie Jareda i przekażcie mu, że jak tylko to wszystko się skończy, spotykamy się w moim namiocie - rzuciła jeszcze Madison ze skwaszoną miną. - Zobaczymy, co zdecyduje Dionizos - dodała, odchodząc szybkim, sprężystym krokiem w stronę rozpoczynającego się już przyjęcia.
_________________________________
Część, na której stemperowałam do końca dwa ołówki, zmazując tekst i pisząc go jeszcze raz, a później jeszcze raz nakładając poprawki. W dodatku przerzuciłam się z zeszytu A4 na A5 i nie umiem sobie wyobrazić długości rozdziałów na stronach o tym formacie. Dziwne, że w ogóle udało mi się znaleźć chwilę na pisanie pomiędzy wszystkimi tymi testami próbnymi (z matematyki już dostałam wynik - niewiele ponad 50% ;-;), w których ostatnio tonę. Niby nic nie zadane, ale czasu jakoś brak.
No, ale już bez niepotrzebnego nudzenia.
Pozdrawiam,
Cece.

PS Czy tylko ja mam wrażenie, że Sean jakoś strasznie dużo myśli?