wtorek, 6 maja 2014

[16] Ktoś znika, ktoś się pojawia

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Sail" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   - Bogini Iris, przyjmij moją ofiarę - mówię skupiona, oddając drachmę w poświęceniu. - Proszę o połączenie z Enyą Grant w Denver, stan Kolorado - doprecyzowuję, czekając, aż Iryda przyzna mi łączność na którejś z wolnych linii. Zdaję sobie sprawę, że jest już dosyć późno, ale z tego, co pamiętam, w trakcie rozwiązywania sprawy, wieczory są jedyną porą, kiedy mama może znaleźć chwilę na rozmowę ze mną, poza tym nasze położenia różnią się czasowo o dwie godziny.
   Mija kilka długich minut i w oknie iryfonu w końcu pojawia się obraz. Mama siedzi przy dużym biurku z jasnego drewna, w swojej “domowej pracowni”, a przed nią stoi srebrny laptop, sterty różnych papierów z protokołami, dokumentacjami i kto wie czym jeszcze i kubek z parującą, jeszcze gorącą herbatą.
   - Maddie! - uśmiecha się na mój widok. Jest jedyną osobą, której pozwalam tak na siebie mówić, tylko ona ma też prawo nazywać mnie małą dziewczynką, resztę ludzi, którzy próbują to robić, zabijam przynajmniej wzrokiem.
   - Hej mamo - odwzajemniam uśmiech. - Mam do ciebie bardzo ważną prośbę, wręcz nie do odrzucenia - mówię, po czym krótko wyjaśniam całą sprawę misji, używając poważniejszego, bardziej rzeczowego tonu. - Czy byłabyś jutro w stanie podrzucić mnie i... - zawieszam na chwilę, szukając odpowiedniego liczebnik, ponieważ nie wiem, czy Jared postanowi z łaski swojej wyjść w końcu z kryjówki i przestać zachowywać się jak szczeniak, a co za tym idzie, czy będzie nas troje czy czworo. - Hm... kilkoro moich towarzyszy misji do Las Vegas? - pytam, starając się włożyć w to jak najwięcej z mojego nieszczególnie rozwiniętego daru przekonywania. W takich chwilach żałuję trochę, że nie jestem córką Afrodyty, bo coś takiego jak Czaromowa może być naprawdę przydatne.
   - Oh la la... Ben*... - zaczyna mama, poprawiając swoje czarne włosy. Pomimo tego, że już dawno przeprowadziła się do Ameryki, nigdy nie straciła swojej francuskiej maniery wyrażania się (dokładnie takiej samej, z jaką mówił mój dziadek), dlatego nie dziwi mnie, że użyła zwrotu w tym właśnie tym języku. - Naprawdę jesteście na tej misji, czy mnie czarujesz i chcecie jechać się bawić? - patrzy na mnie z żartobliwym podejrzeniem w oczach. Posyłam jej podobne spojrzenie i wybucham serdecznym śmiechem, pierwszy raz od dłuższego czasu. Trochę się też rozluźniam, w końcu miło jest porozmawiać z kimś, kto nie jest tak niezorganizowany jak Sean czy irytujący i dziecinny jak Jared. Jasne, chwilowa, spokojna pogawędka z Cindy, która w końcu jest moją najlepszą koleżanką pewnie by wystarczyła, ale stokroć wolę zamienić choć kilka zdań z własną matką, biorąc pod uwagę to, jak długo się nie widziałyśmy.
   - No wiesz... Podejrzewać mnie o takie rzeczy? - pytam rozbawiona, ale na szczęście dość szybko się opanowuję. - Mówię serio, byłabyś w stanie nas przewieźć? - proszę stanowczym tonem. - Musimy zejść do Podziemia, bo tata podobno ma jakieś problemy.
   Mama wzdycha ciężko.
   - Zdajesz sobie sprawę, że droga samochodem zajmie nam jakieś jedenaście godzin? - zauważa. - Szczęście w nieszczęściu, że jak na razie nie potrzebują mnie przy badaniu dowodów, więc chyba uda mi się was zawieźć. Swoją drogą, twój ojciec powinien lepiej zarządzać swoim królestwem, żeby nie musieć ściągać do siebie misji ratowniczych. Ma miliardy umarłych poddanych, a musi narażać własną córkę na niebezpieczeństwa - mówi, nieco chyba zawiedziona, a przynajmniej wydaje mi się, że to, co słyszę w jej głosie, to zawód.
   Dopiero kiedy ziewa szeroko, zauważam, że wygląda na bardzo zmęczoną. Denver jest dwie godziny za nami, jeśli chodzi o strefę czasową, więc za oknami jest jeszcze jasno i nikt chyba nie myśli jeszcze o pójściu spać, ale praca analityka śledczego i rozpracowywanie szeregu poważnych spraw kryminalnych naraz musi być wyczerpujące i frustrujące. Gdy widziałyśmy się ostatnio, czyli trochę ponad dwa miesiące temu, nie była tak blada, a jej czarne, kręcone włosy wyglądały na bardziej, hm... czarne? Wiem doskonale, że farbuje je co jakiś czas, ale tak dobrze widoczne siwe pasemka raczej nie pojawiają się w tak szybkim tempie. Poza tym, sporo schudła na całym ciele, a rysy jej twarzy wyostrzyły się. Krótko mówiąc, zestarzała się, ale w jakiś nienaturalny, podejrzanie wyglądający sposób. Nie wygląda na kogoś, kto ma niewiele ponad czterdzieści lat, tylko co najmniej o dziesięć więcej, co całkiem mnie niepokoi.
   Z odpływania strumieniem myśli wyrywa mnie dość głośne kaszlnięcie.
   - Wszystko w porządku? - pytam od razu.
   Mama kaszle jeszcze raz i kiwa głową w geście potwierdzenia, ale średnio mnie to przekonuje. Z tego, co pamiętam, zawsze cieszyła się dobrym zdrowiem, a sezonowe przeziębienia były dla niej pestką, dlaczego więc teraz, w środku czerwca, jest z nią tak marnie?
   - Gdzie i o której się jutro spotykamy? - podnosi kubek do ust i upija z niego całkiem spory łyk.
   - Nie wiem, ile zajmie nam podróż rydwanem Apolla, ale spodziewaj się nas raczej po południu. Poproszę, żeby wysadził nas przed domem - nie chcę jej nigdzie wyciągać, skoro chyba dzieje się coś niedobrego. To, że zgodziła się nas zawieźć, bo chyba o tym świadczy jej pytanie, wystarczy w zupełności.
   Brzeg aury iryfonu zaczyna migotać na czerwono, informując mnie, że niedługo będę musiała zakończyć połączenie, bo kończy się transfer, który wykupiłam. Niestety nie mam przy sobie już więcej złotych drachm, wątpię też, żeby mama miała jakieś na podorędziu.
   - Musimy już kończyć - oznajmiam. - Dobranoc.
   - Do zobaczenia jutro, Maddie - mama uśmiecha się serdecznie i znów pociąga łyk herbaty z kubka. Zanim połączenie zostaje przerwane, znów zaczyna kaszleć, zostawiając mnie z poważnym niepokojem o jej zdrowie.

~*~

   Sean musiał przyznać, że jak na takie warunki, spało mu się nadzwyczaj dobrze. Polowe łóżka nie wyglądały na tak wygodne, nie przypuszczał też, że granatowy śpiwór, który dostał od pani Jackson przed wyruszeniem z Obozu Herosów, będzie tak miękki. Jego materiał był gładki, cienki i zimny w dotyku, ale miał to do siebie, że dobrze zatrzymywał wydzielane przez śpiącą w nim osobę ciepło.
   Chłopak obejrzał się na drugie łóżko, stojące po jego lewej stronie i leżącą na nim Cindy, która jeszcze się nie przebudziła. Jej długie, jasne fale zwisały poza ramę kanadyjki, niemal dosięgając podłogi namiotu i poruszając się, kiedy ich właścicielka przewróciła się na drugi bok, po czym podniosła się do półsiadu, opierając ciężar ciała na łokciach.
   - Która godzina? - spytała cicho, wygrzebując się ze swojego śpiwora i odgarnęła włosy, których część znalazła się teraz na jej twarzy.
   - Nie mam pojęcia - odparł Sean, po czym niespiesznie podniósł się ze swojego łóżka i zaczął zwijać śpiwór w cienki rulon. - Tak czy tak, powinniśmy chyba zacząć się szykować i zgarnąć resztę rzeczy od Dionizosa - dodał, kiedy wpychał zawiniątko do walcowatego pokrowca o kolorze ciemnej, zgaszonej ultramaryny. Bóg oddał im tylko plecaki, ale broń chyba zamierzał trzymać w jakimś bezpiecznym miejscu aż do momentu ich wyjazdu. Z jednej strony było to całkiem zrozumiałe, ale skoro Dionizos był bogiem, i to nie byle jakim, bo jednym z dwunastu Olimpijczyków, to chyba mógł zmieść ich z powierzchni nawet w pełnym uzbrojeniu, prawda?
   Oboje spali w czystych ubraniach, więc nie musieli się już przebierać, ale żołądek syna Hermesa desperacko domagał się porządnego śniadania, co zaraz zamanifestował głośnym, długim burknięciem.
   Cindy roześmiała się serdecznie.
   - Też bym coś zjadła - przyznała z przyjacielskim uśmiechem na twarzy, przytraczając worek ze śpiworem do grafitowej pokrywy swojego turystycznego plecaka, chyba większego niż ona sama. Przez chwilę Sean zastanawiał się, co takiego może ukrywać się w środku, aż tak go wypełniając, ale nie przyszło mu do głowy nic konkretnego.
   W porównaniu z bagażem córki Apolla, jego plecak był żałośnie mały, głownie dlatego, że po prostu nie miał czego do niego spakować. Poza tym, co dostał w Obozie, nie miał jakoś specjalnie dużo swoich rzeczy. Kiedy jego mama jeszcze żyła, mieli całkiem duże mieszkanie w kamienicy w San Francisco, wypełnione zdjęciami z jej wielu podróży po świecie. Raz zabrała na wyprawę i jego, ale był za mały, by cokolwiek teraz pamiętać. Jeden z wielu albumów, które stały na półce w salonie, miał ciągle przy sobie. W środku były zdjęcia jego i mamy, na niektórych pojawiał się też ojciec, który niedawno okazał się być greckim bogiem, Hermesem, a każda ucieczka Seana zaczynała się i kończyła na sprawdzeniu, czy ma go z sobą, czy wszystko z nim w porządku i ostrożnym włożeniu na dno oliwkowozielonego, wojskowego plecaka. Teraz też miał go przy sobie, nawet jeśli mogło się to wydawać bez sensu, bo w końcu kto zabrałby na niebezpieczną misję całkiem sporych rozmiarów album fotograficzny, który w dodatku nie należał do najlżejszych. Inna sprawa, że Sean nie miał za bardzo gdzie zostawić albumu tak, żeby mieć pewność, że nic mu się nie stanie, więc noszenie go ciągle w plecaku miało sens, no i było chyba najlepszym wyjściem.
   Teoretycznie mógł zostawić go w Obozie Herosów, w domku numer jedenaście, gdzie go przydzielono, ale coś mu podpowiadało, że inne dzieci Hermesa dobrałyby się do niego prędzej czy później. Po potomstwie boga złodziei mógł spodziewać się wszystkiego, a jeśli byli tak dobrzy w kradzieżach, jak on, to było się czego obawiać. Swoją drogą, ciekawe, jak mieszkańcy jedenastki powstrzymywali rodzeństwo od szperania sobie nawzajem w osobistych rzeczach.
   Co jak co, ale prywatność była jednym z aspektów życia, które Sean bardzo cenił. Bardzo nie lubił osób nadmiernie wścibskich, które wypytywały go o każdy, nawet najmniejszy szczegół z jego życia i nie rozumiały, że były rzeczy, które chciał zachować dla siebie. Na szczęście ani Cindy, ani Jared, ani tym bardziej Madison (której chyba, wręcz przeciwnie, nie obchodziło nic lub prawie nic), nie należeli do tego typu ludzi, chociaż swoją drogą trochę chciał móc poznać ich trochę bliżej. W każdym bądź wypadku nie wydawało mu się, żeby ich misja miała się szybko zakończyć, a żeby mogli działać lepiej jako zespół, musieli wiedzieć chociaż podstawowe informacje o sobie. Jak na razie znał tylko wiek, imiona i boskich rodziców towarzyszy i miał jakieś pojęcie o ich charakterze, ale nic poza tym.
   Idąc razem z Cindy pomiędzy żółtymi namiotami, stwierdził, że postara się poznać ją i Madison trochę lepiej, kiedy tylko nadarzy się ku temu odpowiednia okazja. Ważne było też to, jak ma się zachowywać, kiedy będą musieli razem zbrojnie stawić czoła jakiemuś przeciwnikowi. Ich ostatnia walka z pytonem skończyła się raczej marnie, a skoro mogło na nich czekać więcej niebezpiecznych potyczek, dobre zgranie się w bitwie było czymś, co należało chociaż przedyskutować, jeśli nie trochę przećwiczyć.
   W pawilonie, w którym jedli wcześniej z Dionizosem, kiedy Lamia zajmowała się ranami Madison (nie było to bynajmniej miłe doświadczenie, cały posiłek upłynął w raczej napiętej atmosferze), czekali już córka Hadesa i uśmiechnięty od ucha do ucha Apollo. Siedzieli przy długim, drewnianym stole, jedząc przygotowane najpewniej przez menady śniadanie.
   - Jak się spało? - spytał bóg, smarując masłem kromkę razowego chleba.
   - Całkiem dobrze - Cindy uśmiechnęła się serdecznie i zajęła miejsce obok ojca. Sean usiadł naprzeciw niej, po lewej stronie Madison, która w milczeniu jadła tosta z serem i ketchupem.
   - Jared nie raczył się pojawić? - zapytała po chwili, odkładając chleb na talerz i nalewając sobie szklankę soku pomarańczowego z dużego, przezroczystego dzbanka, stojącego wcześniej na środku stołu.
   Cindy tylko pokręciła głową znad rogalika z dżemem, ale jej mina wskazywała, że jest co najmniej zaniepokojona całym zajściem.
   - Może jednak naprawdę coś mu się stało? - Sean wątpił, żeby zniknięcie syna Aresa było zamierzone. Z tego, co zauważył, Jared faktycznie był momentami trochę złośliwy, a czasem i jego irytowało jego zachowanie, ale nie sądził, żeby świadomie opóźniał progres misji. - Ktoś mógł go porwać, albo coś w tym rodzaju.
   - Daj spokój - Madison zdążyła już wypić sok i dokończyć swojego tosta, a teraz nakładała już dżem na kolejnego. - Kto jak kto, ale Jared umie sobie radzić w niebezpieczeństwie. Może i jest wkurzający i dziecinny, ale na pewno nie głupi. Nie dałby się porwać, szczególnie w obozie pełnym ludzi. Poza tym, kto miałby go porywać? Może gdyby miał jakieś ważne informacje albo był kimś istotnym to miałoby sens, ale przy obecnym stanie rzeczy takie założenie jest zwyczajnie bez sensu - po tych słowach zaczęła jeść przygotowaną kanapkę, zupełnie jakby kompletnie nie wzruszało jej to, że jeden z jej towarzyszy mógł znaleźć się w poważnym niebezpieczeństwie.
   - Brońcie bogowie, żeby stało mu się coś złego - przyznała Cindy cicho, prawie szeptem, pomiędzy kęsami słodkiej bułki.
   Później nikt już nic nie powiedział. Sean był zdania, że Madison mogła w sumie mieć nieco racji, bo Jared nie wyglądał na kogoś, kogo dałoby się łatwo obezwładnić. Był dość wysoki, silny i całkiem dobrze zbudowany, czego szczuplejszy syn Hermesa trochę mu po cichu zazdrościł. Nie przekreślało to jednak wszystkich szans na porwanie, więc nie należało absolutnie wykluczać tej opcji. Według Seana, z dwojga złego lepiej byłoby, gdyby blondyn postanowił spłatać im psikusa, może i głupiego, ale relatywnie niegroźnego.
   Po dłuższym milczeniu, Apollo, który dotąd siedział nadzwyczaj cicho, był pierwszym, który skończył jedzenie i wstał od stołu.
   - Pozbierajcie się szybko, bo za pół godziny wyruszamy - powiedział całkiem poważnym tonem, trochę niepodobnym do nonszalanckiego sposobu mówienia, którym posługiwał się wcześniej. - Spotykamy się przed namiotem Dionizosa - dorzucił na odchodnym i opuścił pawilon jadalny, pozwalając trójce półbogów dokończyć śniadanie.
_______________
*“Ben” lub “Eh ben” (czyt. bę) to takie francuskie “well”. Mama Madison jest w połowie Francuzką, więc czasem zdarzy się jej wpleść w zdanie jakieś słówko.
_______________
A teraz moja ulubiona część rozdziałów, czyli ta, w której mogę sobie trochę ponarzekać c;
Eh, sama nie wierzę, że w końcu udało mi się coś napisać i opublikować. Nie wiem, jak to się dzieje, że przy całkiem dużej ilości wolnego czasu, który mam, udaje mi się zrobić naprawdę mało i często jestem z tego nie do końca zadowolona, jak z tego rozdziału. Parę razy go poprawiałam, ale partia Seana wciąż była taka... czy ja wiem, nudna? No i akcja prawie wcale nie posuwa się do przodu, co jest całkiem fatalne, szczególnie kiedy się to zestawi z częstotliwością pojawiania się nowych postów. Coś tu idzie, ale jak po grudzie.
Z innych rzeczy, to znowu bawiłam się w reżysera i złożyłam kolejny zwiastun, tym razem do kolejnej części opowiadania, co jest trochę bez sensu, bo nawet nie wiem do końca, co dokładnie zdarzy się w tej, a co dopiero mówić o dalszych zdarzeniach, których mam w głowie zarysy szkiców.
Już chyba nudzę, więc milknę.

Pozdrowienia,
Cece.