sobota, 22 lutego 2014

[14] Apollo ratuje sytuację

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "There's A Good Reason Those Tables Are Numbered" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Imprezy Dionizosa na pewno nie można było zaklasyfikować jako zwykłego przyjęcia. Wszędzie kręciły się menady, w powietrzu zawieszono tacki z napojami i przekąskami (swoją drogą, ciekawe, jakim sposobem), a wśród krzyków i pisków przybyłych nie wiadomo skąd mnóstwa satyrów i nimf każdego rodzaju nie było słychać żadnej muzyki. Sean miał wątpliwości, czy w ogóle grała tu jakakolwiek muzyka, bo w zbiorowisku nie dostrzegł ani zespołu, ani sprzętu grającego. Próbował też wypatrzeć któreś z trójki towarzyszy, żeby poczuć się nieco raźniej, jak na razie z marnym efektem. Madison odeszła dokądś jeszcze zabim zabawa na dobre się zaczęła, Cindy zniknęła niewiele potem, a Jared już wcześniej gdzieś się zapodział.
   Po kilkunastu minutach bezskutecznych poszukiwań, Sean postanowił chociaż wydostać się spomiędzy rozkrzyczanego tłumu. Przeciskał się pomiędzy grupką driad a kilkoma kozłonogami, kiedy potknął się, najprawdopodobniej o jakiś kamień lub coś podobnego, i runął jak długi na ziemię.
   Nie, nie na ziemię.
   Na kogoś.
   Pospiesznie wstał i podniósł wzrok, żeby sprawdzić, kogo tym razem udało mu się wytrącić z równowagi. Była to trochę wyższa od niego kobieta o bardzo jasnych, prawie białych włosach, ubrana w długą i powłóczystą szatę z lekkiego, kremowego materiału, najpewniej jedna z bachantek. Tym, co w jej wyglądzie rzucało się w oczy najbardziej, były wyraziste rysy twarzy, mocno podkreślone czarną kredką oczy i ciemnoczerwone usta wykrzywione w niezbyt zadowolonym grymasie.
   - P...przepraszam - wybąkał w końcu Sean, wciąż badając wzrokiem twarz jasnowłosej. Wydawała się być mniej więcej w wieku Jareda lub trochę starsza, ale przez mocny makijaż nie dało się tego określić na pierwszy rzut oka.
   - Nie szkodzi - odpowiedziała kobieta. Miała zadziwiająco niski i twardy, nieco ostry głos, a przynajmniej nie taki, jakiego Sean mógłby się po niej spodziewać. Wydało mu się, że jej ton będzie raczej podobny do sposobu mówienia Madison, niezbyt wysoki, z dziwną manierą akcentowania niektórych wyrazów na ostatniej sylabie, trochę jak we francuskim.
   Blondynka uśmiechnęła się półgębkiem i pospiesznie oddaliła się gdzieś w bok, zostawiając Seana samego na skraju zbiorowiska satyrów, nimf, menad, ludzi i innych stworzeń, których nawet nie potrafił nazwać.
   Chłopak odetchnął głęboko, odszedł jeszcze kilka kroków i oparł się plecami o metalową podporę najbliżej stojącego namiotu, obserwując bawiących się. Znowu próbował odszukać w tłumie znajome twarze. Przy namiocie Dionizosa zauważył Cindy pertraktującą z bogiem, ale i Madison, i Jared wciąż byli poza zasięgiem jego spojrzenia.
   Ciągle obawiał się też nowej przepowiedni, głównie dlatego, że nie do końca rozumiał, o co mogło w niej chodzić. Jakiś zdrajca, honor, blizny, no i “zgubiony grób”. Zestawiając to z poprzednią częścią, w której była mowa o przeklętym brzemieniu i o kimś, kogo pokonano już dwukrotnie, ale któremu udało się jeszcze raz powrócić, raczej było się o co martwić. Przypomniał sobie magicznie poruszające się postacie na obrazie. Najprawdopodobniej także miały jakiś związek z oboma proroctwami i tym, co miało się wydarzyć.
   Niespodziewanie ktoś klepnął go w lewą łopatkę.
   - Jesteś głuchy czy ślepy? A może jedno i drugie? - zauważył obok siebie Madison, przebraną w swoje stare ubrania i umalowaną w zwyczajny sposób, patrzącą na niego znudzonym i jak zwykle nieco zirytowanym wzrokiem. - Nie widzisz, że od pięciu minut wołamy cię na naradę? No i miałeś znaleźć Jareda - dziewczyna westchnęła głośno.
   - Jared gdzieś zaginął już zanim zaczęło się przyjęcie - objaśnił Sean, kiedy szli w kierunku namiotu Dionizosa.
   - Co z tego - odparła Madison, wzruszając ramionami. - Znowu zapominasz, że powinieneś mnie słuchać. No i nawet jeśli cała wasza trójka wkurza mnie do granic możliwości, powinniśmy trzymać się razem. W końcu to poważna misja, a nie krajoznawcza wycieczka.
   Sean nie odpowiedział i jeszcze raz spojrzał w kierunku tłumu, który teraz wydawał się nieco cichszy niż przedtem. W oddali dostrzegł tajemniczą, wysoką blondynkę, na którą wpadł kilka chwil temu. Pospiesznie wydostawała się spomiędzy masy stworzeń, aby w końcu zniknąć pomiędzy namiotami. Może jako bachantka miała coś do załatwienia w którymś z nich, jednak to, że ciągle rozglądała się uważnie na boki, wzbudzało pewien niepokój, a sposób, w jaki szła, nie przypominał spokojnego, długiego kroku innych menad. Sprawiała wrażenie osoby, która chce szybko i dyskretnie wyjść, nie zwracając na siebie większej uwagi.
   Mina Dionizosa nie była zbyt przyjazna, kiedy Madison wprowadzała Seana do namiotu.
   - Najpierw torturuje czyjeś zwierzęta, a potem jeszcze tak się spóźnia... Prawdziwy dżentelmen, niechby mnie Hades pochłonął - bóg popatrzył na chłopaka ze złością. - Do tego jeszcze dwie niedoświadczone dziewczyny i ten niższy, jak mu tam, Jordan.
   - Jared - poprawiła szybko stojąca w kącie Cindy. Madison zrobiła kwaśną minę, chyba w reakcji na słowo “niedoświadczone”.
   - Nieważne - kontynuował Dionizos. - Ładna mi misja ratowania świata, nie ma co - westchnął głośno.
   - Już się nie nakręcaj, D - odezwał się spokojnie Apollo, siedzący na składanym krzesełku po lewej. - Zdecydowaliśmy, że możecie jutro wyruszyć ze mną na zachód, kiedy będę prowadził słoneczny rydwan - dodał.
   - Przecież mamy motocykl - Madison zmarszczyła brwi. - Nie potrzebujemy transportu.
   - Obawiam się, że jesteś w błędzie, Mabel - bóg wina poprawił swoją koszulę w panterkę i ułożył się wygodniej w fotelu. - W ramach kary, bo przypomnę, że ani Złotko, ani Chianti jeszcze się nie znalazły, konfiskuję cały ten diabelski motor. Broń mogę wam oddać, w drodze wyjątku, ale jego nie.
   Córka Hadesa aż otworzyła nieco usta ze zdumienia, ale jej wyraz twarzy szybko przerodził się z niedowierzania w furię.
    - Nnie... Nie możesz! - wyksztusiła w końcu, zaciskając pięści. - Nie masz prawa!
   - Pewnie, że mam. Jestem bogiem, mogę robić, co chcę, czy nie? - Dionizos uniósł jedną brew i spojrzał na nią z triumfem wypisanym na twarzy, po czym podjął znowu: - Więc, tak, jak to było powiedziane, Apollo może zabrać was ze sobą, ale nie dalej niż do Kansas City. Stamtąd musicie jakoś znaleźć drogę sami.
   - Nie ma opcji - sprzeciwiła się wciąż wzburzona Madison. - Jeśli już zabierasz mój motocykl, chcemy dotrzeć chociaż do granic Nevady.
   - Patrzcie no, jaka wdzięczna - zironizował bóg. - Dajesz jej transport przez prawie pół kontynentu, a ta jeszcze narzeka. To chyba jakaś standardowa cecha półbogów, wszyscy jesteście tak samo roszczeniowi, a dzieci Wielkiej Trójki jeszcze bardziej - myślicie, że co, że macie jakieś fory, czy co? Jedziecie do Kansas i tyle.
   - Las. Vegas - wysyczała Madison, niemal groteskowo przedłużając głoski “s”.
   - Kansas City - upierał się Dionizos.
   - Vegas.
   - Kansas.
   Milczący dotąd Apollo wstał ze swojego turystycznego stołka i podszedł do miotającej z oczu pioruny Madison, po czym delikatnie chwycił ją za oba ramiona i odsunął nieco na bok, żeby znaleźć się pomiędzy nią a bratem.
   - Doceniam determinację i w ogóle - zaczął spokojnie i rzeczowo, ale zarazem bardzo stanowczo. - Ale czy nie sądzicie, że lepiej byłoby zapytać o zdanie tego, kto teoretycznie ma w tej sprawie najwięcej do powiedzenia? Szczerze mówiąc, to ode mnie zależy, czy ktokolwiek tu faktycznie dostanie podwózkę i dokąd, hę? - spytał, poprawiając nonszalancko włosy.
   Dionizos po raz kolejny poprawił się w fotelu i westchnął, a Madison splotła ręce na piersi i wydęła wargi.
   - Nie jestem w stanie podrzucić was aż do Las Vegas, chociaż byłoby miło, bo sam naprawdę lubię to miejsce - kontynuował ojciec Cindy, w tym miejscu przerywając na kilka sekund, by lekko się zaśmiać. - Prawdę mówiąc, najdalszy punkt, w którym będziecie mogli wysiąść, jest gdzieś na wysokości stanu Wyoming lub na południe, ale nie bardziej na zachód. Podaj miasto - zwrócił się do Madison. -  A tam was wyrzucę.
   Kiedy skończył, na chwilę zapadła cisza. Sean i Cindy równocześnie spojrzeli na półboginię, która zdawała się rozważać coś ze ściągniętymi brwiami.
   - Zgoda - odezwała się po krótkim namyśle. - Denver, Kolorado - rzuciła i szybkim krokiem opuściła namiot.
__________________________
Niebardzo podoba mi się, jak wyszedł ten rozdział, no i jest żałośnie krótko, ale nie będę już niczego zmieniać, bo wszystko się jeszcze bardziej popsuje. No ale tak to jest, jak się przez miesiąc siedzi bezczynnie, nie mogąc niczego dobrze napisać, w dodatku lekkie zawirowania w życiu poza komputerem (jakbym miała jakieś życie) zrobiły swoje. Mam jeszcze zaczęty slashowy oneshot, ale nie wiem, czy publikować go, nawet jeśli w jakiś sposób doprowadzę go do końca. Poza tym, zawiesiłam na jakiś czas dodatek, bo chcę wprowadzić jeszcze parę zmian i trochę to wszystko skoordynować.
Bardzo wszystkich przepraszam za to okropne opóźnienie w dodawaniu, ale mam ostatnio naprawdę sporo na głowie.
Pozdrawiam,
Cece.