sobota, 31 sierpnia 2013

[04] Ochotnicy

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "One Engine" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Zanim sprawdzę, co jest powodem alarmu, zahaczam jeszcze o domek, gdzie jako tako ogarniam twarz i rozczesuję splątane włosy. Zmieniam jeszcze ubranie na suche i dopiero wtedy udaję się na miejsce spotkania.
   Do amfiteatru docieram spóźniona o kilka minut, ale na szczęście nie zostaje to zauważone. Szybko wślizguję się na wolne miejsce obok Cindy.
   - Przegapiłam coś ważnego? - pytam szeptem.
   - Mówili tylko, że twój brat ma jakąś wiadomość - odpowiada koleżanka, cały czas patrząc w centrum, gdzie pani Jackson objaśnia szczegóły wieści, które przekazał jej Nico.
   - ... i w związku z tym, że gdzieś głęboko pod nami, pod całym Podziemiem - opowiada. - Wyzwala się jakaś pradawna moc, będziemy musieli podjąć więcej działań dla ochrony Obozu i bardziej przyłożyć się do treningu. Nie wiemy, kiedy może nastąpić jakikolwiek atak, ale obawiam się, że nie zostało nam wiele czasu.
   - Wiadomo chociaż, co to za pradawna moc? - odzywa się ktoś z tłumu.
   - To może być cokolwiek, ale mamy już pewne podejrzenia. Ale najważniejsze to nie panikować, kochani - świergocze Rachel Elizabeth Dare, rudowłosa, wiecznie upaćkana farbą lub umazana pisakami kobieta, w której aktualnie mieszka duch Wyroczni Delfickiej.
   Jednym słowem, pokręcona babka od przekazywania nam przeznaczenia, które dyktują Fata.
   Kilka sekund później oczy Rachel zachodzą zielonkawym blaskiem i już wiadomo, że zbliża się kolejna niezbyt czytelnie sformułowana, niejasna przepowiednia.
   Wysoki, nieco piskliwy głos rudej zostaje zastąpiony przez gładki, mistycznie brzmiący, tajemniczy kontralt ducha Delf i wraz z dziwną, półprzezroczystą, zgniłozieloną mgiełką wypuszcza na światło dzienne nowe proroctwo.
Umarły
Żywy
Trzeci raz powstały
Ponownie pokona wroga
Odwiecznego, odrodzonego
Lub zginie z ręki jego
Herosów czworo wyruszy
Zapobiec zagładzie świata
Ocalić ciężar Atlasa
Przed gniewem dawnego władcy
Jeden z nich
Bohater poległy
Przeznaczenie pozna swoje
W chwale wstąpi 
Lub szczeźnie w domu Cerbera
   Wypowiadając ostatnie słowa, Wyrocznia zwraca ciało panny Dare w moim kierunku, zupełnie jakby były skierowane do mnie, nie do całej reszty zgromadzonych w amfiteatrze półbogów.
   Ale zaraz, zaraz... Nie patrzy na mnie, tylko powyżej, na ostatnie rzędy siedzeń.
   Odwracam się przez ramię i widzę (kto by pomyślał) Seana, grzejącego sobie miejsce w końcowym, najwyższym rzędzie, dokładnie za moimi plecami. Chłopak chyba nic sobie nie robi z tego, że patrzą na niego wszyscy bez wyjątku, nie wyłączając kilku satyrów, plączących się w pobliżu.
   Ciszę przerywa głos pana Jacksona, który podbiega, aby podeprzeć zmęczoną przekazywaniem losu Rachel (na co jego żona posyła mu piorunujące spojrzenie).
   - Wygląda na to, że mamy miejsce dla czterech osób, które wybiorą się na małą wycieczkę - uśmiecha się, choć ten żart raczej nie był udany. Poza tym, świat może zostać zniszczony nawet za sekundę, więc chyba nikomu nie powinno być do śmiechu.
   - Wydaje mi się, że trzeba będzie zejść do Podziemia - sugeruje Nico. - A do tego jest chyba potrzebny ktoś, kto się w nim zorientuje - rozgląda się wśród widowni, aby w końcu zatrzymać wzrok na mnie. - Madison?
   - Co jest? - mówię najbardziej ignoranckim tonem, na jaki mnie stać. W głębi duszy jednak trochę się cieszę, bo w końcu doczekałam się swojej pierwszej misji.
   - Zostałaś przydzielona do zadania - odpowiada pani Jackson, lekko zirytowana. Cóż powiedzieć, niezbyt przysłużyłam się temu, żeby jakoś specjalnie mnie polubiła. - I wygląda na to, że możesz dobrać sobie towarzyszy.
   Przepycham się pomiędzy siedzącymi obok półboskimi dziećmi i schodzę na dół, aby mieć lepszy widok na wszystkich siedzących na trybunach.
   - Cindy Anderson - mówię po chwili zastanowienia. Moja przyjaciółka jest chyba jedyną osobą, którą faktycznie chciałabym zabrać ze sobą.
Jeszcze raz rozglądam się w poszukiwaniu pozostałych dwóch członków wyprawy, ale naprawdę nikt nie przychodzi mi do głowy. Inna sprawa, że kieruję sie bardziej tym, czy kogoś lubię, czy nie niż umiejętnościami walki czy inteligencją.
   Nico chyba to dostrzega i postanawia trochę przyspieszyć dobór.
   - Może jacyś ochotnicy? - proponuje.
   Na widowni zaczyna szumieć. Wszyscy dyskutują, kto mógłby podjąć się tego zadania. Wyłapuję kilka imion, ale nie jestem w zbyt dobrych stosunkach z ich właścicielami.
   - Ja chętnie pójdę - odzywa się ktoś z tyłu.
   Jak się okazuje, tym "ktosiem" okazuje się być nie kto inny, jak (kolejna niespodzianka) Sean, który chyba robi mi na złość. Minęła chyba niecała doba od jego pojawienia się w Obozie, a zdążył mi podpaść już chyba ze trzy razy, do tego ten głupkowaty uśmiech chyba przykleił mu się do twarzy.
   Chłopak przechodzi między grupami z dziewiątki i dziesiątki (wzbudzając powszechny zachwyt ich żeńskiej części), po czym lekkim, sprężystym krokiem pokonuje odległość dzielącą go ode mnie i Cindy. Kiedy zajmuje miejsce po mojej lewej, przyjaciółka puszcza mi oko i dziwnie się uśmiecha. Postanawiam puścić to mimo uszu, ale zdążam jeszcze puścić jej jedno z moich spojrzeń z cyklu "tylko coś powiedz, a osobiście poderżnę ci gardło".
   Wracam wzrokiem do wszystkich innych, siedzących na trybunach i dostrzegam wyrywającą się Lisę.
   - Ja! - krzyczy dziewczyna, odgarniając z twarzy niepożądany kosmyk ciemnych włosów - Ja pójdę! Naprawdę, z wielką chęcią wezmę udział!
   Unoszę brew i opieram prawą rękę na biodrze.
   - Nie potrzebujemy ciebie i twoich błyszczących ciuszków, Walch - mówię. - To jest poważna misja, a nie rewia mody. Tu można zginąć - wzdycham ostentacyjnie i przerzucam wzrok w inną stronę. - Może ktoś inny? - pytam głośno.
   "Proszę, niech ktoś jeszcze się zgłosi" - dodaję w myśli. "Ktokolwiek".
   Jak na zawołanie kolejna osoba podnosi rękę.
   Jared.
   Przewracam oczami. To chyba jakaś kpina, że zgłaszają się osoby, na które normalnie nie zwróciłabym nawet najmniejszej uwagi, bo nie chciałabym wykonywać z nimi jakiegokolwiek zadania. Najpierw Lisa Walch, a teraz on.
   - Pytałam serio - mówię wyczekująco, trochę zażenowana całą sytuacją.
   - Daj spokój, Madison - odzywa się po chwili pani Jackson, wyraźnie zniecierpliwiona. - Masz dwoje ochotników. Wybieraj - ponagla. - Na bogów, kiedyś nie było przy tym takiego bałaganu - dodaje pod nosem, lecz nie dość cicho, więc doskonale ją słyszę.
   Chwilę patrzę na Jareda, potem na Lisę i decyduję się wybrać chłopaka, bo mam bardzo silne wrażenie, że córka Afrodyty zgłosiła się tylko po to, aby spędzić czas z Seanem. A flirtująca Lisa to bezużyteczna Lisa, głównie dlatego, że jej główny patent to udawanie totalnej niezdary i zawalanie nawet najprostszych czynności. A Jared to po prostu Jared, z całym swoim irytującym poczuciem humoru i kiepskimi kawałami, których jestem główną ofiarą. Będzie wkurzający, ale przynajmniej nic nie popsuje.
   - Pakuj szczoteczkę do zębów i zapasowe majtki, Cunningham - podsumowuję. - Bo idziesz z nami.
   Grupowa dziesiątki posyła mi gniewne spojrzenie, ale odpowiadam jej tylko pełnym satysfakcji grymasem podobnym do uśmiechu.
   Jak to pięknie Francuzi mówią, c'est la vie, Walch.
___________________________
Jejku, w końcu muzyka do rozdziału to coś innego niż Green Day (i mam nadzieję, że nieprędko wrócimy do tego zespołu, bo serio, ile można).
Jak na razie, jutro uciekam na wycieczkę szkolną do Belgii, ale za tydzień będę już spowrotem (być może z nowym rozdziałem, bo muszę jeszcze sprawdzić, czy nic w nim nie poplątałam z fabułą).
Wielkie podziękowania idą do mojego kochanego Steczusia, za wymyślenie całej tej przepowiedni i za wszystkie jej rady à propos przygód, które są w planie.
To chyba będzie wszystko z mojej strony,
Ściskam,
Cece.

wtorek, 20 sierpnia 2013

[03] Klątwy, szermierka i zimny prysznic

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Oh Love" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Następny dzień zaczyna się właściwie tak samo jak poprzedni, z tą różnicą, że jestem jeszcze bardziej niewyspana. Noc była okropnie duszna, a dochodzące z łóżka obok, irytujące chrapanie Nica ani trochę nie pomogło mi zasnąć.
   Po śniadaniu złożonym z kromki chleba z masłem, jajecznicy z czterech jaj i monstrualnej porcji bekonu, zjedzonym w towarzystwie brata i jego niezbyt śmiesznych żartów (jest najfajniejszym dorosłym, jakiego znam, ale, na bogów, chyba nie słyszałam nic gorszego od jego kawałów) idę trochę poćwiczyć walkę. Szczerze mówiąc, jest to jedna z rzeczy, które pomagają mi się odstresować. Kiedy jestem w gorszym nastroju lub po prostu muszę się na czymś wyżyć (czyli dosyć często), zazwyczaj siekam w drobny mak kilka manekinów treningowych.
   Tym razem chyba nie jest mi dane się zrelaksować. Już przy wejściu do zbrojowni zauważam dużą grupę dziewczyn, dziewczyńskich dziewczyn (czyli takich, których głównymi zainteresowaniami są chłopcy, ubrania, makijaż i jeszcze raz chłopcy), głównie z domku Afrodyty, co wydaje mi się trochę dziwne, bo sala treningowa raczej nie jest ich zwyczajowym miejscem spotkań. Okupują głównie przestrzeń przy wejściu do zbrojowni, więc mam trudności z dostaniem się do pomieszczenia.
   Przeciskam się przez tłok, żeby wziąć miecz i założyć na siebie zbroję, znajdując przy okazji trochę spokojniejsze miejsce. Kiedy poprawiam napierśnik, mam dziwne wrażenie, że wszystkie obecne tu przedstawicielki tak zwanej "płci pięknej" patrzą wprost na mnie. Rozglądam się dookoła, ale wciąż niezbyt rozumiem, dlaczego i postanawiam kontynuować przygotowywanie się do ćwiczeń.
   Schylam się, aby poprawić rozwiązaną sznurówkę tenisówki, kiedy coś uderza w mój bok, nieco wytrącając mnie z równowagi. Podpieram się ręką o ziemię, aby nie upaść i kończę wiązać but, po czym prostuję się.
   Obok mnie stoi uśmiechnięty Sean i rozmawia ze wszystkimi swoimi "fankami", bo chyba tak mogę nazwać obecną tu hordę wypacykowanych dziewczyn. Jego ciemne blond włosy są w jakimś dziwnym, poranno-przedpołudniowym nieładzie, ale to chyba zamierzony efekt (coś w stylu "dopiero wstałem z łóżka, ale i tak wyglądam świetnie"). Na pomarańczowej, obozowej koszulce i wąskich dżinsach ma prostą, uniwersalną zbroję, na pierwszy rzut oka widać, że zupełnie nową (może dostał ją zaraz po przybyciu, albo leżała gdzieś w zbrojowni, nigdy nieużywana przez nikogo). Chłopak opiera się nonszalancko o ścianę za nim i spogląda na mnie z dziwnym półuśmiechem za twarzy.
   - Mówiłam, żebyś uważał, gdzie pchasz swoje cztery litery - mówię z wyższością, wiążąc prawy naramiennik.
   - Może raczej, kogo do siebie przyciągam? - blondyn puszcza mi oczko i uśmiecha się szerzej.
   Czy to miał być podryw? Może i jest nawet niebrzydki (co wciąż nie oznacza, że mi się podoba), ale jak na razie nie wydaje się zbyt inteligentny. Zadufany w sobie kobieciarz, ot co.
   - Będziesz tu tak stać, czy masz zamiar w końcu użyć tego? - wskazuję na trzymaną przez chłopaka broń. - Hej, chwileczkę... - myślę na głos. - Skąd wziąłeś ten miecz? - pytam po chwili.
   Jeśli wzrok mnie nie myli, Sean trzyma w ręce Szerszenia, ostrze prawie (jeśli nie równie) stare, jak moje, wykute w jednej połowie ze stali, a w drugiej z Niebiańskiego Spiżu, zdolne zabijać potwory, półbogów, a także ranić śmiertelników. Z tego, co wiem, spłonęło podczas Wojny Tytanów, jakieś dwadzieścia pięć czy sześć lat temu, ale mogę się mylić, bo (dzięki bogom) osobiście tam nie byłam.
   - Ten? - blondyn unosi miecz przed twarz, przesuwając wzrok po całej długości klingi. - Znalazłem go gdzieś tam - wskazuje na stertę nieużywanych sprzętów, znajdującą się w rogu pomieszczenia. - Chyba do nikogo nie należy, prawda?
   - Jest przeklęty - wyjaśniam krótko. - Jego poprzedni właściciel rozpętał wojnę, która prawie zniszczyła pół kuli ziemskiej.
   - Nie wygląda jakoś specjalnie niebezpiecznie - chłopak wzrusza ramionami i poprawia swoją brązowo-złotą zbroję, którą teraz potrafię skojarzyć z właścicielem, tym samym gościem, który kiedyś używał Szerszenia - Lukiem Castellanem.
   Swoją drogą, cały ten Luke miał nieźle nie po kolei. w głowie. Chciał wywrócić praktycznie całą cywilizację Zachodu do góry nogami i pozwolić tytanowi Kronosowi przejąć władzę na Olimpie. A wszystko przez to, że czuł się zapomniany przez swojego boskiego ojca, Hermesa.
   Kto jak kto, ale wydaje mi się, że Hermes jest jednym z tych bogów, który poświęca swojemu półludzkiemu potomstwu dość dużą uwagę. Fakt, jego dzieci jest dużo, ale w porównaniu z dziećmi Ateny, Apolla, czy nawet Afrodyty (która, prawdę mówiąc, czasem wpada do Obozu na herbatkę z kierownictwem - pan Jackson zawsze potem wydaje się trochę poirytowany), nie mówiąc już o Wielkiej Trójce, widzą się z nim bardzo często.
   Na szczęście urodziłam się długo po zakończeniu całej tej idiotycznej wojny i nie mam takich problemów jakie miał Luke. Zdaję sobie sprawę, że mój ojciec ma naprawdę dużo roboty (musi przecież kontrolować całe Podziemie, co nie?) i nie jest w stanie być cały czas ze mną.
   Zresztą, kto by zniósł tatuśka Hadesa przez dwadzieścia cztery na dobę? No na pewno nie ja.
   - Na twoim miejscu uważałabym, żeby nie ściągnąć klątwy na siebie - rzucam ponuro.
   - Daj spokój, Madison - odzywa się nagle Lisa Walch, grupowa domku Afrodyty, stojąca przed wszystkimi wzdychającymi na widok Seana dziewczynami. - Nie wydaje mi się, żeby jakiś głupi miecz miał przysporzyć komukolwiek kłopotów. A już na pewno nie komuś takiemu jak Sean - kładzie obie dłonie na ramieniu blondwłosego. - Nie słyszałaś, co zrobił, zanim do nas dotarł? - pyta, jakby faktycznie dokonał jakichś heroicznych czynów, po czym posyła mu zalotny uśmiech.
   Lisa jest osobą, której właściwie nie da się lubić, nie będąc częścią ścisłego grona jej psiapsiółeczek od siedmiu boleści. W kilku słowach potrafi sprawić, że poziom czyjegoś poczucia własnej wartości natychmiast zjedzie w dół o sto procent. Jest jak najpopularniejsze dziewczyny w liceach, tylko w półboskiej wersji. Bez przerwy gada tylko o tym, jaka to nie jest mądra, dobra i wspaniała, a przede wszystkim, nieziemsko piękna (wyczuj sarkazm).
   W sumie to nie jest jakoś wybitnie brzydka. Ma długie, czekoladowe loki i bardzo ciemne, prawie czarne oczy z długimi rzęsami. Jest dość wysoka, a ze swoją figurą klepsydry mogłaby zrobić karierę jako modelka, gdyby tylko nie była (jak każdy inny półbóg) magnesem na potwory.
   - W razie czego niech nikt nie mówi, że nie ostrzegałam - podsumowuję, bo nie chcę wdawać się w dalsze, zupełnie niepotrzebne dyskusje. - A teraz przepraszam, bo nie wiem, jak wy, ale ja przyszłam tu na trening - zabieram z podłogi swój hełm i wychodzę ze zbrojowni, przepychając się między zachwyconymi synem Hermesa dziewczynami.
   Widzę, że wszyscy walczący mają już przeciwników i wzdycham głośno. Mogłam nie marnować tyle czasu na głupie gadanie o klątwach i wojnach.
   - Co u ciebie, Grant? - słyszę za sobą głos Jareda. Zastanawiam się, co tu robi, ponieważ walka mieczem nigdy nie była jego mocną stroną, w przeciwieństwie do posługiwania się jego ulubioną elektryczną włócznią, którą zdrobniale nazywa Pieszczochem.
   - Na pewno lepiej niż u ciebie - odwracam się przodem do niego, aby spotkać się z falą zimnej wody prosto w twarz i idiotycznym śmiechem syna Aresa.
   - Lepiej? - chłopak unosi kącik ust w górę, formując na twarzy kpiący wyraz. - Jesteś pewna?
   - W życiu ci tego nie daruję, Cunningham! - krzyczę i zamachuję się na niego mieczem. Może i jestem cała mokra, a dzięki rozmazanemu eyelinerowi wyglądam jak panda, ale wciąż mogę mu porządnie przysolić.
   Już mam ciąć i rozwalić mu ramię, kiedy wszyscy dookoła zamierają, patrząc w kierunku wejścia do sali treningów. Również spoglądam w tamtą stronę, skąd dochodzi wyraźny brzęk metalu o metal.
   Jeszcze tylko tego brakowało...
   Okazuje się, że wszyscy (łącznie z hordą wymalowanych panienek) wgapiają się w walkę Seana z Aaronem Yawndale, od którego większość uczestników uczy się techniki walki, odkąd uchodzi za mistrza szermierki w Obozie.
   Heca jest taka, że chyba znalazł się ktoś jeszcze lepszy.
   Myślałam, że karmelowowłosy chłopak jest tylko zadufanym w sobie, niezbyt mądrym pozerem, który potrafi tylko głupkowato się szczerzyć i chodzi jak ostatnia łamaga, ale najwyraźniej się pomyliłam, bo naprawdę niezły z niego zawodnik. Nabieram do niego jeszcze więcej szacunku, kiedy jednym, płynnym ruchem wytrąca Aaronowi broń z ręki.
   Może wcale nie jest taki zły, jak mi się wydawało...
   Z drugiej strony, niespodziewane umiejętności Seana tylko mobilizują mnie do dalszego doskonalenia się, aby samemu zająć miejsce najlepszego szermierza.
   Po zakończonym pojedynku spora liczba osób podchodzi do zwycięzcy, aby pogratulować mu i skomplementować jego technikę. Ja wolę na razie przyjrzeć mu się z daleka i obserwować, bo wydaje się bardzo interesującą postacią. Sam przebył z jednego krańca kraju na drugi, został uznany wczoraj wieczorem, w wieku szesnastu lat i choć przybył przedwczoraj w nocy, już tyle osób praktycznie pada mu do stóp. Nieźle.
   Rozmowy przerywa grany na trąbce alarm, który każe wszystkimzgromadzić się w amfiteatrze nad zatoką Long Island.
   Najpierw straciłam czas w zbrojowni, potem Jared oblał mnie wodą, a teraz to? Miły początek dnia, nie ma co.
__________________________
No, w końcu udało mi się dorwać do laptopa z internetem.
Jeszcze trochę, a zacznie się prawdziwa akcja. Mam sporo pomysłów, ale nie wiem jeszcze, które wykorzystam i w jakiej kolejności.
Na razie ściskam,
Cece.

piątek, 9 sierpnia 2013

[02] Uważaj, na kogo się pchasz

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Shoplifter" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Spędzam resztę dnia, wyżywając się na wszelkiego typu tarczach i manekinach. Nie mogę sobie darować, że dałam się pokonać przez głupie zamyślenie. Powinnam była bardziej się skupić, a nie pozwolić, by Cindy udało się mnie podejść. W taki sposób nigdy nie zasłużę na bycie kimś wielkim i godnym zapamiętania. Bardzo chciałabym być uważana za kogoś niepokonanego, wzór do naśladowania, a nie za nieudacznicę, która daje się tak łatwo wyprowadzić w pole.
   Jestem w trakcie treningu rzutu oszczepem, kiedy ktoś podchodzi do mnie od tyłu i delikatnie klepie mnie w ramię.
   Odwracam się, by ujrzeć przed sobą uśmiechającą się szeroko, jak zawsze promienną Cindy.
   - Czemu nie przyszłaś na obiad? - pyta dziewczyna, wysuwając mi broń z ręki, po czym odkłada włócznię na wyznaczone dla niej miejsce.
   - Dlaczego miałabym przychodzić? - odpowiadam pytaniem. - I tak nie byłam głodna - dodaję po chwili.
   - Chodź chociaż zjeść kolację - przekonuje mnie córka Apollina. - A potem na ognisko. Mają przedstawić tego nowego, o którym ci mówiłam.
   Na wzmiankę o nowo przybyłym nieco się wzdrygam. Mam dziwne wrażenie, że jego pojawienie się tutaj może spowodować jakieś kłopoty, poza tym to właśnie jego temat rozproszył mnie podczas walki. Jednak z drugiej strony ktoś, kto ma szesnaście lat i wciąż nie został uznany, jest swego rodzaju anomalią. Zdarza się, że bogowie przyznają się nawet do dziesięcioletnich dzieci, takich jak Tobias Jackson, który właściwie też jest jedynym w swoim rodzaju, szczególnym przypadkiem. Nazywamy go półherosem, ponieważ nie jest bezpośrednio synem któregoś z Olimpijczyków, ale wnukiem, i to aż dwojga z nich, Posejdona i Ateny. Ma ogromną moc, choć nie tak wielką jak jego rodzice - szanowne kierownictwo Obozu Herosów. Potrafi kontrolować niewielkie strużki wody i jest niesamowicie inteligentny, ale zazwyczaj spędza czas, siedząc w okalającym Obóz lesie i rysując coś w swoim szkicowniku.
   Nigdy nie widziałam żadnej z jego prac, ale chodzą plotki, że rzeczywiście ma talent. Niestety, jest strasznie zamknięty w sobie (a przynajmniej taki się wydaje) i nie odzywa się praktycznie do nikogo. Jeśli już cokolwiek mówi, są to zazwyczaj krótkie, urwane zdania, wyburczane pod nosem.
   - To jak będzie, idziesz? - pyta nagle Cindy po raz kolejny.
   - Mogę iść - rzucam krótko i wychodzę za koleżanką z sali treningowej.
   Po drodze mijamy Jareda, który wygląda na obrażonego po tym, jak potraktowałam go dziś rano. Ale co mam powiedzieć, po całym tygodniu okropności zasłużył sobie na bycie przeszukanym przez jednego z moich nieumarłych żołnierzy. Niestety, jestem prawie na sto procent pewna, że już szykuje kolejne niezbyt zabawne kawały.
   Kiedy w końcu dochodzimy do stołówki, wszystkie stoły są już zapełnione. Moja towarzyszka wciska się gdzieś pośród swoich przyrodnich braci i siostry, a ja pokonuję jeszcze kilkanaście kroków dzielących mnie od mojego stolika.
   Właściwie to prawie pokonuję, bo zaraz po moim wejściu do jadalni wpada we mnie jakaś bliżej nieokreślona postać, swoim ciężarem powalając mnie na ziemię.
   - Nie możesz z łaski swojej uważać, jak chodzisz? - burczę obrażona, podnosząc się. Nie do wiary, już drugi raz dzisiaj leżę plecamj na podłodze.
   - Eee... Sorki - słyszę w odpowiedzi.
   Na wprost przede mną stoi wysoki, szczupły ciemny blondyn o szarych oczach i głupkowatym wyrazie twarzy. Wygląda na zakłopotanego i nerwowo przeczesuje włosy palcami, a na jego policzkach pojawił się lekki rumieniec.
   Szczerze mówiąc, nie widziałam go tu wcześniej. Niewykluczone, że jest synem jakiegoś pomniejszego bóstwa i po prostu nie zwróciłam na niego uwagi, jednak muszę przyznać, że nie jest brzydki. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że jest na swój sposób przystojny.
   Pomimo tego, postanawiam przyjąć postawę niewzruszonej, obrażalskiej pannicy (w końcu nie jestem tu, aby szukać chłopaka, tylko, żeby nauczyć się walczyć z potworami, prawda? poza tym, Madison Grant nie mizdrzy się przed byle kim, a na pewno nie przed kimś, kto chodzi jak ostatnia łajza) i mówię z wyższością:
   - Następnym razem po prostu patrz, na kogo się pchasz.
   Odsuwam zdezorientowanego chłopaka ramieniem i idę dalej do stołu położonego najbardziej na uboczu. Zwykle jem posiłki sama, ale dziś Fata postanowiły zesłać mi miłego kompana.
   - Nico! - podbiegam kilka kroków i rzucam się siedzącemu na ławce bratu na szyję. To chyba jedyny dorosły, którego naprawdę lubię. Nigdy nie próbuje mnie pouczać, nawet jeśli wszyscy dookoła widzą, że potrzebuję długiego i nudnego potoku słów, jak to mam się nie zachowywać.
   - Jak tam, młoda? - pyta, kiedy zajmuję miejsce obok niego. - Chcesz kawałek pizzy? - wskazuje na leżący przed nami ogromny talerz capriciosy.
   - A ofiara? - upewniam się, zanim zacznę jeść. Zawsze przed rozpoczęciem kolacji oddajemy część posiłku naszym boskim rodzicom, aby "zapewnić sobie ich przychylność", czy coś w tym guście.
   - Myślisz, że gdzie zniknęła połowa pepperoni? - śmieje się Nico. - A, właśnie - opanowuje się i zaczyna mówić nieco spokojniejszym tonem. - Tatusiek przesyła ci uściski z okazji urodzin - wyjmuje z kieszeni jakieś kluczyki, chyba do samochodu, po czym kładzie je centralnie przed moim nosem.
   - Co to? - pytam, biorąc przedmiot do ręki. - Przecież moje urodziny były chyba pół roku temu. Poza tym, chyba mu się coś pomyliło, bo i tak nie mogę jeszcze prowadzić.
   - Samochodu nie, ale harleya owszem - brat uśmiecha się konspiratorsko. - Jest naszpikowany różnymi fajnymi bajerami, dlatego cyklopi przerabiali go chyba ze trzy miesiące. Potem trochę przezimował w Podziemiu i pewnie byłby tam stał do dzisiaj, gdyby nie to, że mam akurat coś do załatwienia w Obozie Herosów - niemal przechodzi mnie dreszcz, kiedy wypowiada ostatnie słowa. Tak, jakby w Hadesie zdarzyło się coś naprawdę okropnego.
   - Co konkretnie? - dopytuję, zaczynając chyba czwarty kawałek pizzy.
   - Coś niedobrego dzieje się głęboko pod ziemią - wyjaśnia Nico, tym razem zupełnie poważnie. - Mam nadzieję, że Percy i Annabeth pomogą mi dociec, co to takiego. Nawet ojciec nie ma na to wpływu - zawiesza na chwilę, po czym diametralnie zmienia temat. - No, chyba powinniśmy się zbierać. Z tego, co wiem, zaraz zaczyna się wasze ognisko.
   Chowam kluczyki do kieszeni szortów i odnoszę brudne naczynia do zmywalni, gdzie czekają już harpie sprzątające, zatrudnione do mycia ich, po czym przechodzę do miejsca, gdzie zwykle spotykamy się nad płomieniem ogniska. Jak zwykle, pierwsze pojawiają się informacje o dyżurach w kuchni i inne "ogłoszenia parafialne", które na szczęście udaje mi się przegapić. Przynajmniej będę mogła wykręcić się od sprzątania łazienek po wszystkich czy inspekcji broni, mówiąc, że najzwyczajniej w świecie nie dotarło do mnie jakiekolwiek polecenie.
   Następnym punktem zwyczajowego "programu" jest przedstawienie nowo przybyłych obozowiczów, którzy najczęściej właśnie w tym momencie zostają uznani. Potem oddelegowuje się grupę, której zadaniem jest doprowadzić delikwentów do odpowiednich domków.
   Tym razem jest jednak trochę inaczej. Po oficjalnym powitaniu kilku dzieciaków pan Jackson, kierownik i koordynator Obozu, i centaur Chejron, wieloletni nauczyciel jego uczestników, wstają i występują przed wszystkich.
   - Dzisiaj dołączył do nas także ten oto młody człowiek imieniem Sean - zaczyna Chejron. - Podejdź do nas, chłopcze - zwraca swój ludzki tors w moje prawo, a po chwili z grupy półbogów siedzących po tamtej stronie wyłania się karmelowowłosy chłopak, który wpadł na mnie przed kolacją. Szybko łączę fakty i uświadamiam sobie, że to musi być właśnie ten "nieuznany z San Francisco", o którym rano opowiedziała mi Cindy.
   Nieźle potraktowałam prawdopodobnego syna Zeusa, nie ma co.
   Krótko wzdycham, zastanawiając się, jak szybko zostanę porażona przez Seana jakimś piorunem, kiedy nastaje niespodziewana cisza. Rozglądam się dookoła, szukając jej przyczyny, kiedy do mojej pustej, sarkastycznej mózgownicy dociera, że to moment, w którym boski rodzic przyznaje się do pokrewieństwa z herosem.
   Spoglądam na chłopaka, widząc magiczny symbol skrzydła, migoczący w powietrzu ponad jego głową. Na skroni blondyna pojawia się wieniec z gałązek krzewu laurowego, a z boków jego trampek wyrastaja małe skrzydełka, które unoszą go kilkanaście centymetrów w górę.
   Chwilę później Sean stoi już bezpiecznie na ziemi, a pan Jackson podchodzi do niego i chwyta go za rękę, unosząc ją w triumfalnym geście.
   - Sean Eulk, syn Hermesa! - ogłasza, a zgromadzeni półbogowie zaczynają bić brawo. - Witamy w Obozie Herosów.
   "Tsa... Witaj w Obozie, koleś" - myślę i również zaczynam klaskać.
___________
No, wróciłam. Nie wiem, na jak długo, bo być może pojadę jeszcze w jedno miejsce, najprawdopodobnej na cały tydzień.
Ściskam,
Cece.

PS Kto się cieszy na premierę Morza Potworów za niecały tydzień?