poniedziałek, 23 grudnia 2013

[11] Z innej perspektywy

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "Camisado" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Annabeth obudziła się, słysząc ciche, choć zdecydowane stukanie do drzwi. Podniosła się na łóżku i siadając na brzegu, popatrzyła na stojący na szafce nocnej zegarek. Czerwone cyfry z początku nieco mąciły się jej w oczach, ale w końcu udało jej się odczytać godzinę - dwadzieścia trzy po trzeciej.
   Komu życie było tak niemiłe, że budził ją w środku nocy?
   Spojrzała na Percy'ego, śpiącego spokojnie po drugiej stronie ich wspólnego łóżka. Nie zdziwiło jej, że się nie obudził; w przeciwieństwie do niej, Glonomóżdżek miał naprawdę kamienny sen.
   Pukanie rozległo się jeszcze raz, przyprawiając Annabeth o lekki dreszcz, tym razem bardziej natarczywe, głośniejsze i trochę bardziej niecierpliwe.
   Córka Ateny wstała z łóżka, odgarnęła z czoła kręcone blond włosy, którym udało się zasłonić część jej twarzy, i ostrożnie podeszła kilka kroków, aby otworzyć drzwi.
   Jej oczom ukazał się zdyszany i raczej zaniepokojony Nico. Widać było, że przed chwilą również został wytrącony ze snu, bo miał na sobie tylko luźną, popielatą koszulkę bez rękawów i czarne bokserki. Jego jasna skóra wydawała się teraz być zupełnie biała i trochę przerażająca, jak u ducha.
   - Co się...? - zaczęła Annabeth.
   - Rachel - wysapał Nico. Musiał się naprawdę spieszyć, skoro bieg do Wielkiego Domu aż tak go zmęczył, albo po prostu praca w Podziemiu nieco pogorszyła jego kondycję fizyczną. - Miała wizję. Malowała przez noc.
   - Co z tego? - spytała półbogini, skonfudowana. Od jakiegoś czasu ruda prawie każdej nocy widziała coś we śnie i przelewała to potem na płótno. - Daj mi spać, Nico. Wizja Rach może poczekać do rana.
   Syn Hadesa nie odpowiedział, tylko chwycił Annabeth za nadgarstek i pociągnął ją za sobą, uważając, by nie potknęła się na schodach, prowadzących na parter Wielkiego Domu.
   - Ta wizja nie może na nic czekać, Annabeth - rzekł w końcu, tak poważnym tonem, że słysząc go, nawet największy lekkoduch straciłby nagle całą swoją ochotę do śmiechu.
   Annabeth wsunęła na nogi stojące przy drzwiach wejściowych japonki Percy'ego, sporo na nią za duże - jeśli to coś ważnego, nie miała czasu szukać swoich butów - po czym dała się poprowadzić aż do jaskini wyroczni.
   Kiedy dotarli na miejsce, poczuła, że Nico miał rację. To nie była jedna z tych wizji, które Rachel miewała teraz nadzwyczaj często. Łączyła się z nimi tematem, lecz tym razem było to coś o wiele, wiele większego, a tym samym - bardziej niepokojącego.
   Annabeth popatrzyła smutno na upaćkaną farbą Rachel, śpiącą w kącie groty. O ile jej wcześniejsze widzenia przedstawiały pojedyncze momenty, dające się przelać na relatywnie małe, zwyczajne płótna, o tyle teraz dzieło rudowłosej zajmowało wszystkie gładkie ściany jaskini, a także jej podłogę i sufit i przedstawiało każdą sekundę bitwy o Manhattan.
   Jeszcze jedna rzecz różniła ten obraz, a właściwie, obrazy, od pozostałych - tym razem Rachel przedstawiła wszystko z perspektywy żołnierzy Pana Czasu.

~*~

   Sean rozejrzał się po dość sporym, żółtym namiocie, do którego przyprowadzono go wraz z Cindy i Jaredem. Początkowo zaniepokoiło go to, że nie ma z nimi Madison, ale jakaś wysoka, brązowowłosa kobieta w eleganckiej, białej sukni powiedziała mu, że ktoś zajmuje się jej ranami.
   Namiot był zbiorem najróżniejszych przedmiotów. Pod wspartym na metalowym stelażu, bladojajecznym brezentem znajdowało się praktycznie wszystko, zaczynając od automatu do gry w Pac-mana, przez wypchanego lamparta, na porozrzucanych wszędzie butelkach po winie kończąc. Wisienką na torcie był ogromny perski dywan, rozwinięty na podłodze.
   - Powiedzcie mi proszę z łaski swojej, dlaczego przeszkadzaliście Chiantiemu, kiedy ucinał sobie poobiednią drzemkę? - zapytał nagle siedzący na ustawionym dokładnie naprzeciw nich składanym krześle mężczyzna w średnim wieku, ten sam, który kazał im zejść z grzbietu jaszczura. Był równie dziwny, jak jego namiot - miał na sobie hawajską koszulę w panterkę i bermudy i co chwila popijał coś, najprawdopodobniej wino, skoro puste butelki walały się wszędzie, a w rogu Sean zauważył stojak z pełnymi. - I dlaczego rozzłościliście Złotko? Biedna, gdzieś się teraz schowała. Gdybym nie wiedział, że jesteście z tego cholernego Obozu, już dawno zmieniłbym was w jakieś roślinki, a ty - wskazał na Seana. - Ty, młodzieńcze, za to, co chciałeś zrobić, byłbyś małą kupką piasku na podłodze.
   Syn Hermesa nerwowo przełknął ślinę. Nie chciał wiedzieć, jak to jest być kupką piasku.
   - E... - zaczął Jared, nieco zmieszany. - Chcieliśmy tylko znaleźć hotel, który powinien być w tamtym miejscu, ale zamiast niego był tam ten bazyliszek i...
   - Bazyliszek?! - wrzasnął mężczyzna i rąbnął kielichem w podłokietnik turystycznego krzesła. - Czy ty myślisz, że jestem szalony, synu Aresa? Na Hefajstosa, gdyby Złotko była bazyliszkiem, już dawno pozamieniałaby nas w posągi, prawie jak Meduza! Gdybym niedawno nie pogodził się z twoim ojcem, już byłbyś nieżywy, albo w najlepszym przypadku szalony, Jordan!
   - Jared - poprawiła szybko Cindy, która jako jedyna zdawała się zachowywać zimną krew, choć była najbardziej wykończona. - Panie Dionizosie, proszę się uspokoić, nie chcieliśmy nikomu zrobić krzywdy. Pana... zwierzak sam nas zaatakował - uśmiechnęła się przepraszająco, ale chyba nie podziałało, bo Dionizos nie wydawał się przekonany.
   - Macie szczęście - warknął i poprawił się na krześle, wzdychając ciężko. - Ale jeszcze raz wejdziecie mi w drogę, to przysięgam...
   - Co się dzieje, Di? - odezwał się kolejny męski głos, tym razem dobiegający zza pleców trójki półbogów.
   Sean odwrócił głowę, tak samo jak pozostali dwoje, i zobaczył dużo młodszego od Dionizosa, wysokiego blondyna ze smartfonem w ręku i okularami przeciwsłonecznymi na nosie.
   - Tata! - krzyknęła nagle Cindy i podbiegła do niego, by przybić piątkę i wymienić uściski na powitanie, choć wyglądali bardziej jak rodzeństwo niż jak ojciec i córka.
   "To musi być Apollo" - pomyślał natychmiast Sean.
   - Już psujecie wujowi zabawę? - spytał Apollin, śmiejąc się głośno, po czym zdjął okulary i zawiesił je sobie na dekolcie granatowego, markowego t-shirta. - Dionizosie, nie strasz biednych dzieci - dodał i zaczął sprawdzać coś na ekranie telefonu.
   - Biednych dzieci? - starszy bóg zmarszczył brwi po raz kolejny. - Prawie zabili moje oba pytony, a ty nazywasz ich biednymi dziećmi?!
   Apollo westchnął znad trzymanego w dłoni urządzenia, poprawił włosy i spojrzał w kierunku poirytowanego Dionizosa.
   - Nie traktuj ich tak surowo - powiedział poważnie, po czym diametralnie zmienił ton. - Na Olimp-booku piszą, że ostatnio w ogóle stałeś się jakiś taki markotny. To chyba niedobrze jak na boga zabawy, prawda? - uśmiechnął się po raz kolejny i dodał jeszcze: - Porządna impreza na pewno dobrze ci zrobi - podszedł do brata i pomógł mu wstać z krzesła. - Bachantki już chyba dotarły - oznajmił w końcu, wyprowadzając Dionizosa z namiotu.

~*~

   Budzę się w jakimś dziwnym miejscu. Nie jestem pewna, ale sądząc po bladożółtym brezencie rozłożonym wysoko ponad moją głową, jest to jakiś namiot lub przynajmniej coś w tym rodzaju. Dziwne, bo ostatnie, co pamiętam, to gruzowisko, potwór i ten idiota Sean, nazywający mnie Mallory. Nie mam pojęcia, skąd mu się to wzięło, ale miło by było, gdyby po tygodniu spędzonym razem na misji zapamiętał chociaż, jak mam na imię.
   Kiedy próbuję się poruszyć i wstać z polowego łóżka, na którym mnie położono, zauważam, że ktoś zabandażował mi prawą rękę i zawiesił ją na owijającym się wokół szyi temblaku, a prócz tego moje ręce i nogi pokryte są większymi i mniejszymi opatrunkami wszelkiego typu. Nie mam także na sobie zbroi, a moje dotychczasowe ubrania zastępuje sięgająca mi do kolan lekka, biała sukienka (lub tunika; jak zwał, tak zwał, ja się na tym nie znam) w starogreckim stylu, spięta w talii cienkim paskiem z ciemnobrązowej skóry. Włosy mam umyte i puszczone luźno na ramiona - w porównaniu z tym, jak tłuste i posklejane były wcześniej, teraz są jak aksamit.
   Rozglądam się po namiocie, szukając kogoś, kto wyjaśniłby mi, co się tu w ogóle wyrabia. W kącie dostrzegam jakąś kobietę, ubraną w podobną sukienkę co ja, tylko znacznie dłuższą, uczesaną także na grecką modłę - jej brązowe włosy są spięte w obfity kok, a niektóre pasma zaplecione w cienkie warkoczyki.
   - Uhm... - odchrząkuję. - Proszę pani?
   Brunetka odwraca wzrok w moją stronę, a następnie podchodzi do mojego łóżka i ostrożnie siada na brzegu.
   - Nareszcie się obudziłaś! - mówi entuzjastycznie, potrząsając dłonią w radosnym geście. - Mów mi Lamia, dobrze? "Proszę pani" brzmi trochę zbyt formalnie, nie uważasz? - chichocze, a jakieś piętnaście złotych bransoletek na jej drugiej ręce grzechocze, wydając zimny, metaliczny dźwięk, kiedy sięga po szklankę z jakimś dziwnym płynem o kolorze zaschniętego na asfalcie błota. - A teraz napij się trochę nektaru, ptaszyno. To przyspieszy zrastanie się ręki - tłumaczy, podając mi naczynie.
   Staram się zignorować to, że nazwała mnie ptaszyną i biorę łyk, spodziewając się, że napój będzie smakował równie obrzydliwie, jak wygląda, ale, ku mojemu zdziwieniu, do złudzenia przypomina dietetyczną colę z McDonald's, ulubiony napój mojego brata.
   Opróżniam duszkiem całą szklankę i niemal czuję, jak kości prawego przedramienia wracają do prawidłowego stanu.
_________________________________
Myślałam, że już nie zdążę dodać nic przed Gwiazdką, ale proszę - sama siebie zaskoczyłam. Krótko, bo krótko, ale jest.
Partię Seana zmieniałam chyba jakieś tysiąc razy, zaraz pewnie znajdę jeszcze coś, co mi się w niej nie podoba; szczęście w nieszczęściu, że już to upubliczniam.
No i powoli wracamy do punktu widzenia Madison, ale jeszcze nie wiem, czy będę się go trzymać w najbliższym rozdziale, bo mam w planach całkiem zabawny zwrot akcji.
Jeszcze raz, najlepsze życzenia świąteczne dla wszystkich, dużo, duuużo ciepła, zdrowia, spełnienia marzeń i naprawdę wszystkiego, wszystkiego najlepszego (oh, jak ja nie umiem składać życzeń, przepraszam)!
Uściski,
Cece.

wtorek, 17 grudnia 2013

[10] Mallory i Złotko

MUZYKA - wybierz z playlisty utwór "D Is For Dangerous" (w miarę dodawania rozdziałów będą się także pojawiały nowe utwory)

   Sean znieruchomiał, widząc, jak bazyliszek odtrącił Madison łapą. Pospiesznie wyciągnął spod stosu srebrnych naczyń największą tacę, jaką tylko znalazł, błyszczącą w świetle słońca i odbijającą wszystko jak lustro, po czym co sił w nogach podbiegł do leżącej na stercie gruzu córki Hadesa.
   Była nieprzytomna i chyba nie oddychała. Na ramionach i nogach miała wiele ran - przeważnie małych, ale wciąż ran - a jej prawa ręka była wygięta pod dziwnym, dosyć nienaturalnym kątem, w dodatku w miejscu, które nigdy nie powinno się zginać. Jej wciąż pokryta błotem, czarna jak smoła zbroja była powgniatana, a napierśnik rozwiązał się na wysokości pierwszego czy drugiego żebra, odsłaniając kawałek zakrwawionej, granatowej koszulki.
   Usta Madison były lekko rozchylone, zupełnie tak, jakby po prostu zasnęła, a wzdłuż lini szczęki, w miejscach, gdzie wbiły się kawałki żwiru, widniały karminowoczerwone plamki. Kiedy chłopak ułożył ją na plecach, zauważył także rozcięcie nad lewą brwią.
   Klęknął przy rannej i sprawdził puls. Żyła, to akurat było pewne, ale cios potwora, a później upadek, musiały wytrącić ją ze świadomości.
   - Obudź się, Mel. Nie odejdziesz, nie teraz - chwycił ją za ramiona i delikatnie potrząsnął, starając się nie rozjątrzyć dotychczasowych ran i nie zrobić nowych. - Otwórz oczy. Spójrz na mnie.
   Przez ręce Madison przebiegł lekki dreszcz. Dziewczyna najpierw zacisnęła dłonie w pięści, a później rozluźniła je i zaczęła mamrotać coś, czego nie dało się do końca zrozumieć.
   - Miałeś chyba pokazać mu lustro - wychrypiała w końcu. - Nie lekceważy się rozkazów dowódcy, Królu Złodziei, a w tej chwili twoim dowódcą jestem ja - dodała, kaszląc.
   - Wiesz, jak... - Sean odwrócił wzrok na widok zmarszczonych brwi półbogini. - Jeśli zginiesz, to raczej nie będziesz mogła nikim dowodzić, Mallory - dokończył po kilku sekundach pauzy.
   Madison przewróciła lodowoniebieskimi oczami.
   - Ja tak łatwo nie umieram, uwierz. Zresztą, nie po to tu przyjechałam, żeby zginąć - powiedziała. - A teraz... - zaczęła, lecz na dźwięk wysokiego, dziewczęcego pisku zamilkła i odwróciła głowę w stronę bazyliszka, ścigającego wystraszoną Cindy i próbującego zrzucić sobie Jareda z grzbietu.
   - Po prostu zneutralizujcie tego potwora, czymkolwiek by nie był, rozumiemy się? - poleciła w końcu. - I nie sknoćcie tego, bo uduszę - później wysyczała jeszcze kilka słów, z których chłopak wychwycił tylko "nie" i "Mallory".
   Sean wstał z kucków i poprawił lewy naramiennik, po czym odwrócił się i zrobił kilka kroków w stronę jaszczura.
   - Taca, półgłówku - zatrzymało go ostentacyjne westchnięcie Madison.
   Pospiesznie odwrócił się i podniósł srebrne naczynie z ziemi, chwytając je jak tarczę i pobiegł w kierunku bazyliszka, po drodze wyjmując miecz z pochwy przy pasku.
   Potwór miotał się dookoła, miażdżąc wszystko, co tylko znalazło się pod jego stopami (jeśli łuskowate, masywne łapy można było uznać za stopy). Gdzieś pomiędzy cały czas poruszającymi się nogami gada Sean zauważył Cindy, starającą się skupić na sobie jego uwagę. Musiał przyznać, że nie spodziewałby się po niej tak dobrej kondycji fizycznej - od dobrych kilkunastu minut biegała pełnym sprintem po nierównym podłożu gruzowiska. Jared starał się zrobić to, co obaj mieli za zadanie - pokazać bazyliszkowi jego własne odbicie. Niestety, albo coś mu nie szło, albo miał spore braki w wiedzy z zakresu biologii, bo zamiast na głowie jaszczura, znalazł się w niedalekiej okolicy jego wciąż zmieniającego ułożenie ogona, wykrzykując raz po raz jakieś przekleństwo, chyba po grecku.
   - Na oklaski czekasz? - krzyknął do Seana, kiedy tylko zauważył go w pobliżu.
   Syn Hermesa jeszcze raz obejrzał się na Madison, której głowa znowu opadła bezwładnie na ramię, po czym szybko ocenił sytuację, starając się wybrać najdogodniejszy moment i wskoczyć na nogę potwora.
   Kilka sekund później wspinał się już po srebrnoszarych łuskach bazyliszka, co nie byłoby takie trudne, gdyby tylko gad cały czas się nie poruszał, próbując złapać Cindy, wystrzeliwującą w jego kierunku kolejne strzały z kuszy. Co chwilę oglądał się także przez ramię na Madison, sprawdzając, czy wszystko z nią w porządku (lub może nie tyle czy była w porządku, ile czy po prostu znowu nie straciła przytomności).
   Kiedy Sean znalazł się w końcu na grzbiecie jaszczura, Jaredowi jakoś udało się do niego przybliżyć.
   - Osłaniaj mnie - polecił syn boga wojny, po czym zaczął balansować na grzbiecie wciąż wierzgającego i miotającego się na wszystkie strony zwierzęcia, próbując dostać się do głowy.
   - Dlaczego ja mam osłaniać ciebie? - zdziwił się Sean. To jemu pierwszemu Madison wyznaczyła za cel pokazać bazyliszkowi siebie samego.
   - Bo masz miecz, a ja nie - wyjaśnił Jared niecierpliwie po kolejnym szarpnięciu gada. - Masz jeszcze jakieś głupie pytania czy możemy wreszcie brać się do roboty?
   - Jak sobie życzysz - syn Hermesa wzruszył ramionami i ruszył za drugim półbogiem po łuskach, starając się nie spaść na ziemię.
   Choć skóra gada była twarda, a poszczególne jej segmenty przypominały trochę kamienie, którymi wybrukowane są zazwyczaj stare ulice, trzeba było uważać, żeby się na nich nie poślizgnąć. Seanowi przeskakiwanie po nich szło całkiem nieźle, jednak Jared, sporo cięższy, a przede wszystkim mniej zwinny, chwiał się na wszystkie możliwe strony, zupełnie jak wańka-wstańka. Na szczęście niedługo później obu chłopakom udało się dotrzeć do czubka głowy potwora, gdzie znajdował się wcześniej mniejszy gad, który na szczęście (lub nie, zależy z czyjej perspektywy patrzeć) zeskoczył na ziemię i zaczął gonić Cindy pomiędzy nogami większego.
   Kiedy starszy półbóg miał ześlizgnąć się przed oczy bazyliszka, Sean zatrzymał go, mocno chwytając za ramię, i niemal wbijając mu paznokcie w biceps.
   - O co ci chodzi, koleś? - obruszył się Jared, wyszarpując się z uścisku.
   - Teraz ty mnie osłaniasz - zarządził Sean, poprawiając drugą rękę, w której teraz ściskał tacę i miecz.
   Syn Aresa spojrzał na niego podejrzliwie.
   - A to niby dlaczego?
   - Miałeś kiedykolwiek do czynienia z bazyliszkiem? - spytał młodszy z chłopców, nieco bardziej arogancko brzmiącym tonem, niż zamierzał.
   - Nie, ale założyłbym się, że też nie masz pojęcia, co z tym czymś zrobić - odpowiedział krótko Jared.
   - No to byś przegrał - odciął się Sean, choć nie wiedział, skąd tak nagle wzięła się u niego umiejętność pokonywania bazyliszków. Pierwszy raz miał takie stworzenie przed sobą, ale czuł, że doskonale wie, jakiej techniki użyć, by je pokonać, nawet bez użycia triku z lustrem.
   Zgrabnie ominął towarzysza i ześlizgnął się po czaszce potwora, zatrzymując się dokładnie nad nozdrzami potwora. Spojrzał najpierw w jedno, a potem drugie wściekle kanarkowe oko jaszczura, a następnie schował miecz. Albo on, albo lustro. Zablokował stopy w szczelinach pomiędzy łuskami i wyciągnął tacę przed ślepia bazyliszka, zmuszając go do spojrzenia w jej gładką, srebrzystą powierzchnię.
   - A teraz zginiesz, jaszczureczko - wyszeptał odważnie.
   Ku jego zdziwieniu, nic się nie stało. Potwór tylko na chwilę stanął w miejscu i wysunął przed siebie jedną z przednich łap. Następnie gwałtownie skoczył do przodu, kompletnie wytrącając Seana z równowagi, a gdyby nie zablokowane stopy i kostki, syn Hermesa byłby już dawno leżał na ziemi.
   - I co? - zaśmiał się Jared kpiąco. - Nadal jesteś taki pewien, że umiałbyś pokonać to dziwne coś?
   - Nie rozumiem... Coś musiało pójść nie tak. Nie wiem, co, ale... - chłopak spojrzał w stronę sterty gruzu, na której opierała się wcześniej Madison i natychmiast urwał, widząc, że dziewczyna zniknęła. - Jedyne logiczne wytłumaczenie jest takie, że to nie bazyliszek - dodał po chwili.
   Niespodziewanie gdzieś w dole rozległ się jakiś pisk, a sądząc po tonie i wysokości dźwięku, wydała go z siebie jakaś dziewczyna.
   Sean momentalnie znieruchomiał.
   - Mallory?
   - Jaka Mallory? - zdziwił się Jared. - Z tego, co się orientuję, nie ma tu nikogo o takim imieniu.
   Syn Hermesa rozglądał się chwilę, ale nie powiedział nic.
   - Co? O jakim imieniu? - spytał nagle po kilkudziesięciosekundowym zastanowieniu. - I dlaczego stoimy na grzbiecie tej przerośniętej jaszczurki?
   - Przed chwilą pytałeś mnie o jakąś Mallory - starszy półbóg wyglądał na zafrapowanego. - Koleś, co z tobą w ogóle jest? - pomachał mu dłonią przed oczami.
   - A co ma być? Oczywiście, że nic mi nie jest - odpowiedział spokojnie Sean. - Wszystko jest w najlepszym... - urwał nagle w pół zdania, kiedy gad przestał wykonywać jakiekolwiek ruchy i zastygł w miejscu niczym kamienna statua.
   - Wy dwaj, na górze! - z ziemi rozległo się wołanie. - Złaźcie stamtąd zaraz i zostawcie Złotko w spokoju!
__________________________
Myśleliście, że umarłam, prawda? Cóż, przez moment sama byłam o tym święcie przekonana.
Po pierwsze, strasznie przepraszam za nieobecność! No ale - szkoła, próbne egzaminy, brak czasu, a do tego jeszcze totalna blokada - wszystko zwaliło się na mnie tak naraz i naprawdę nie mogłam nawet chwili poświęcić na dodanie nowego rozdziału.
Petycja o przedłużenie doby, kto jest ze mną?
Teraz niestety znowu uciekam, ale bardzo, bardzo mocno ściskam,
Cece.

PS Wesołych Świąt wszystkim! Dużo zdrowia, przede wszystkim ciepła, nie tylko tego literalnego, ale także duchowego i spełnienia wszystkich marzeń! (może się okazać - zresztą bardzo prawdopodobne - że nie dodam już nic przed Gwiazdką, więc mówię to już teraz)