Annabeth obudziła się, słysząc ciche, choć zdecydowane stukanie do drzwi. Podniosła się na łóżku i siadając na brzegu, popatrzyła na stojący na szafce nocnej zegarek. Czerwone cyfry z początku nieco mąciły się jej w oczach, ale w końcu udało jej się odczytać godzinę - dwadzieścia trzy po trzeciej.
Komu życie było tak niemiłe, że budził ją w środku nocy?
Spojrzała na Percy'ego, śpiącego spokojnie po drugiej stronie ich wspólnego łóżka. Nie zdziwiło jej, że się nie obudził; w przeciwieństwie do niej, Glonomóżdżek miał naprawdę kamienny sen.
Pukanie rozległo się jeszcze raz, przyprawiając Annabeth o lekki dreszcz, tym razem bardziej natarczywe, głośniejsze i trochę bardziej niecierpliwe.
Córka Ateny wstała z łóżka, odgarnęła z czoła kręcone blond włosy, którym udało się zasłonić część jej twarzy, i ostrożnie podeszła kilka kroków, aby otworzyć drzwi.
Jej oczom ukazał się zdyszany i raczej zaniepokojony Nico. Widać było, że przed chwilą również został wytrącony ze snu, bo miał na sobie tylko luźną, popielatą koszulkę bez rękawów i czarne bokserki. Jego jasna skóra wydawała się teraz być zupełnie biała i trochę przerażająca, jak u ducha.
- Co się...? - zaczęła Annabeth.
- Rachel - wysapał Nico. Musiał się naprawdę spieszyć, skoro bieg do Wielkiego Domu aż tak go zmęczył, albo po prostu praca w Podziemiu nieco pogorszyła jego kondycję fizyczną. - Miała wizję. Malowała przez noc.
- Co z tego? - spytała półbogini, skonfudowana. Od jakiegoś czasu ruda prawie każdej nocy widziała coś we śnie i przelewała to potem na płótno. - Daj mi spać, Nico. Wizja Rach może poczekać do rana.
Syn Hadesa nie odpowiedział, tylko chwycił Annabeth za nadgarstek i pociągnął ją za sobą, uważając, by nie potknęła się na schodach, prowadzących na parter Wielkiego Domu.
- Ta wizja nie może na nic czekać, Annabeth - rzekł w końcu, tak poważnym tonem, że słysząc go, nawet największy lekkoduch straciłby nagle całą swoją ochotę do śmiechu.
Annabeth wsunęła na nogi stojące przy drzwiach wejściowych japonki Percy'ego, sporo na nią za duże - jeśli to coś ważnego, nie miała czasu szukać swoich butów - po czym dała się poprowadzić aż do jaskini wyroczni.
Kiedy dotarli na miejsce, poczuła, że Nico miał rację. To nie była jedna z tych wizji, które Rachel miewała teraz nadzwyczaj często. Łączyła się z nimi tematem, lecz tym razem było to coś o wiele, wiele większego, a tym samym - bardziej niepokojącego.
Annabeth popatrzyła smutno na upaćkaną farbą Rachel, śpiącą w kącie groty. O ile jej wcześniejsze widzenia przedstawiały pojedyncze momenty, dające się przelać na relatywnie małe, zwyczajne płótna, o tyle teraz dzieło rudowłosej zajmowało wszystkie gładkie ściany jaskini, a także jej podłogę i sufit i przedstawiało każdą sekundę bitwy o Manhattan.
Jeszcze jedna rzecz różniła ten obraz, a właściwie, obrazy, od pozostałych - tym razem Rachel przedstawiła wszystko z perspektywy żołnierzy Pana Czasu.
~*~
Sean rozejrzał się po dość sporym, żółtym namiocie, do którego przyprowadzono go wraz z Cindy i Jaredem. Początkowo zaniepokoiło go to, że nie ma z nimi Madison, ale jakaś wysoka, brązowowłosa kobieta w eleganckiej, białej sukni powiedziała mu, że ktoś zajmuje się jej ranami.
Namiot był zbiorem najróżniejszych przedmiotów. Pod wspartym na metalowym stelażu, bladojajecznym brezentem znajdowało się praktycznie wszystko, zaczynając od automatu do gry w Pac-mana, przez wypchanego lamparta, na porozrzucanych wszędzie butelkach po winie kończąc. Wisienką na torcie był ogromny perski dywan, rozwinięty na podłodze.
- Powiedzcie mi proszę z łaski swojej, dlaczego przeszkadzaliście Chiantiemu, kiedy ucinał sobie poobiednią drzemkę? - zapytał nagle siedzący na ustawionym dokładnie naprzeciw nich składanym krześle mężczyzna w średnim wieku, ten sam, który kazał im zejść z grzbietu jaszczura. Był równie dziwny, jak jego namiot - miał na sobie hawajską koszulę w panterkę i bermudy i co chwila popijał coś, najprawdopodobniej wino, skoro puste butelki walały się wszędzie, a w rogu Sean zauważył stojak z pełnymi. - I dlaczego rozzłościliście Złotko? Biedna, gdzieś się teraz schowała. Gdybym nie wiedział, że jesteście z tego cholernego Obozu, już dawno zmieniłbym was w jakieś roślinki, a ty - wskazał na Seana. - Ty, młodzieńcze, za to, co chciałeś zrobić, byłbyś małą kupką piasku na podłodze.
Syn Hermesa nerwowo przełknął ślinę. Nie chciał wiedzieć, jak to jest być kupką piasku.
- E... - zaczął Jared, nieco zmieszany. - Chcieliśmy tylko znaleźć hotel, który powinien być w tamtym miejscu, ale zamiast niego był tam ten bazyliszek i...
- Bazyliszek?! - wrzasnął mężczyzna i rąbnął kielichem w podłokietnik turystycznego krzesła. - Czy ty myślisz, że jestem szalony, synu Aresa? Na Hefajstosa, gdyby Złotko była bazyliszkiem, już dawno pozamieniałaby nas w posągi, prawie jak Meduza! Gdybym niedawno nie pogodził się z twoim ojcem, już byłbyś nieżywy, albo w najlepszym przypadku szalony, Jordan!
- Jared - poprawiła szybko Cindy, która jako jedyna zdawała się zachowywać zimną krew, choć była najbardziej wykończona. - Panie Dionizosie, proszę się uspokoić, nie chcieliśmy nikomu zrobić krzywdy. Pana... zwierzak sam nas zaatakował - uśmiechnęła się przepraszająco, ale chyba nie podziałało, bo Dionizos nie wydawał się przekonany.
- Macie szczęście - warknął i poprawił się na krześle, wzdychając ciężko. - Ale jeszcze raz wejdziecie mi w drogę, to przysięgam...
- Co się dzieje, Di? - odezwał się kolejny męski głos, tym razem dobiegający zza pleców trójki półbogów.
Sean odwrócił głowę, tak samo jak pozostali dwoje, i zobaczył dużo młodszego od Dionizosa, wysokiego blondyna ze smartfonem w ręku i okularami przeciwsłonecznymi na nosie.
- Tata! - krzyknęła nagle Cindy i podbiegła do niego, by przybić piątkę i wymienić uściski na powitanie, choć wyglądali bardziej jak rodzeństwo niż jak ojciec i córka.
"To musi być Apollo" - pomyślał natychmiast Sean.
- Już psujecie wujowi zabawę? - spytał Apollin, śmiejąc się głośno, po czym zdjął okulary i zawiesił je sobie na dekolcie granatowego, markowego t-shirta. - Dionizosie, nie strasz biednych dzieci - dodał i zaczął sprawdzać coś na ekranie telefonu.
- Biednych dzieci? - starszy bóg zmarszczył brwi po raz kolejny. - Prawie zabili moje oba pytony, a ty nazywasz ich biednymi dziećmi?!
Apollo westchnął znad trzymanego w dłoni urządzenia, poprawił włosy i spojrzał w kierunku poirytowanego Dionizosa.
- Nie traktuj ich tak surowo - powiedział poważnie, po czym diametralnie zmienił ton. - Na Olimp-booku piszą, że ostatnio w ogóle stałeś się jakiś taki markotny. To chyba niedobrze jak na boga zabawy, prawda? - uśmiechnął się po raz kolejny i dodał jeszcze: - Porządna impreza na pewno dobrze ci zrobi - podszedł do brata i pomógł mu wstać z krzesła. - Bachantki już chyba dotarły - oznajmił w końcu, wyprowadzając Dionizosa z namiotu.
~*~
Budzę się w jakimś dziwnym miejscu. Nie jestem pewna, ale sądząc po bladożółtym brezencie rozłożonym wysoko ponad moją głową, jest to jakiś namiot lub przynajmniej coś w tym rodzaju. Dziwne, bo ostatnie, co pamiętam, to gruzowisko, potwór i ten idiota Sean, nazywający mnie Mallory. Nie mam pojęcia, skąd mu się to wzięło, ale miło by było, gdyby po tygodniu spędzonym razem na misji zapamiętał chociaż, jak mam na imię.
Kiedy próbuję się poruszyć i wstać z polowego łóżka, na którym mnie położono, zauważam, że ktoś zabandażował mi prawą rękę i zawiesił ją na owijającym się wokół szyi temblaku, a prócz tego moje ręce i nogi pokryte są większymi i mniejszymi opatrunkami wszelkiego typu. Nie mam także na sobie zbroi, a moje dotychczasowe ubrania zastępuje sięgająca mi do kolan lekka, biała sukienka (lub tunika; jak zwał, tak zwał, ja się na tym nie znam) w starogreckim stylu, spięta w talii cienkim paskiem z ciemnobrązowej skóry. Włosy mam umyte i puszczone luźno na ramiona - w porównaniu z tym, jak tłuste i posklejane były wcześniej, teraz są jak aksamit.
Rozglądam się po namiocie, szukając kogoś, kto wyjaśniłby mi, co się tu w ogóle wyrabia. W kącie dostrzegam jakąś kobietę, ubraną w podobną sukienkę co ja, tylko znacznie dłuższą, uczesaną także na grecką modłę - jej brązowe włosy są spięte w obfity kok, a niektóre pasma zaplecione w cienkie warkoczyki.
- Uhm... - odchrząkuję. - Proszę pani?
Brunetka odwraca wzrok w moją stronę, a następnie podchodzi do mojego łóżka i ostrożnie siada na brzegu.
- Nareszcie się obudziłaś! - mówi entuzjastycznie, potrząsając dłonią w radosnym geście. - Mów mi Lamia, dobrze? "Proszę pani" brzmi trochę zbyt formalnie, nie uważasz? - chichocze, a jakieś piętnaście złotych bransoletek na jej drugiej ręce grzechocze, wydając zimny, metaliczny dźwięk, kiedy sięga po szklankę z jakimś dziwnym płynem o kolorze zaschniętego na asfalcie błota. - A teraz napij się trochę nektaru, ptaszyno. To przyspieszy zrastanie się ręki - tłumaczy, podając mi naczynie.
Staram się zignorować to, że nazwała mnie ptaszyną i biorę łyk, spodziewając się, że napój będzie smakował równie obrzydliwie, jak wygląda, ale, ku mojemu zdziwieniu, do złudzenia przypomina dietetyczną colę z McDonald's, ulubiony napój mojego brata.
Opróżniam duszkiem całą szklankę i niemal czuję, jak kości prawego przedramienia wracają do prawidłowego stanu.
_________________________________
Myślałam, że już nie zdążę dodać nic przed Gwiazdką, ale proszę - sama siebie zaskoczyłam. Krótko, bo krótko, ale jest.
Partię Seana zmieniałam chyba jakieś tysiąc razy, zaraz pewnie znajdę jeszcze coś, co mi się w niej nie podoba; szczęście w nieszczęściu, że już to upubliczniam.
No i powoli wracamy do punktu widzenia Madison, ale jeszcze nie wiem, czy będę się go trzymać w najbliższym rozdziale, bo mam w planach całkiem zabawny zwrot akcji.
Jeszcze raz, najlepsze życzenia świąteczne dla wszystkich, dużo, duuużo ciepła, zdrowia, spełnienia marzeń i naprawdę wszystkiego, wszystkiego najlepszego (oh, jak ja nie umiem składać życzeń, przepraszam)!
Uściski,
Cece.
- Co się dzieje, Di? - odezwał się kolejny męski głos, tym razem dobiegający zza pleców trójki półbogów.
Sean odwrócił głowę, tak samo jak pozostali dwoje, i zobaczył dużo młodszego od Dionizosa, wysokiego blondyna ze smartfonem w ręku i okularami przeciwsłonecznymi na nosie.
- Tata! - krzyknęła nagle Cindy i podbiegła do niego, by przybić piątkę i wymienić uściski na powitanie, choć wyglądali bardziej jak rodzeństwo niż jak ojciec i córka.
"To musi być Apollo" - pomyślał natychmiast Sean.
- Już psujecie wujowi zabawę? - spytał Apollin, śmiejąc się głośno, po czym zdjął okulary i zawiesił je sobie na dekolcie granatowego, markowego t-shirta. - Dionizosie, nie strasz biednych dzieci - dodał i zaczął sprawdzać coś na ekranie telefonu.
- Biednych dzieci? - starszy bóg zmarszczył brwi po raz kolejny. - Prawie zabili moje oba pytony, a ty nazywasz ich biednymi dziećmi?!
Apollo westchnął znad trzymanego w dłoni urządzenia, poprawił włosy i spojrzał w kierunku poirytowanego Dionizosa.
- Nie traktuj ich tak surowo - powiedział poważnie, po czym diametralnie zmienił ton. - Na Olimp-booku piszą, że ostatnio w ogóle stałeś się jakiś taki markotny. To chyba niedobrze jak na boga zabawy, prawda? - uśmiechnął się po raz kolejny i dodał jeszcze: - Porządna impreza na pewno dobrze ci zrobi - podszedł do brata i pomógł mu wstać z krzesła. - Bachantki już chyba dotarły - oznajmił w końcu, wyprowadzając Dionizosa z namiotu.
~*~
Budzę się w jakimś dziwnym miejscu. Nie jestem pewna, ale sądząc po bladożółtym brezencie rozłożonym wysoko ponad moją głową, jest to jakiś namiot lub przynajmniej coś w tym rodzaju. Dziwne, bo ostatnie, co pamiętam, to gruzowisko, potwór i ten idiota Sean, nazywający mnie Mallory. Nie mam pojęcia, skąd mu się to wzięło, ale miło by było, gdyby po tygodniu spędzonym razem na misji zapamiętał chociaż, jak mam na imię.
Kiedy próbuję się poruszyć i wstać z polowego łóżka, na którym mnie położono, zauważam, że ktoś zabandażował mi prawą rękę i zawiesił ją na owijającym się wokół szyi temblaku, a prócz tego moje ręce i nogi pokryte są większymi i mniejszymi opatrunkami wszelkiego typu. Nie mam także na sobie zbroi, a moje dotychczasowe ubrania zastępuje sięgająca mi do kolan lekka, biała sukienka (lub tunika; jak zwał, tak zwał, ja się na tym nie znam) w starogreckim stylu, spięta w talii cienkim paskiem z ciemnobrązowej skóry. Włosy mam umyte i puszczone luźno na ramiona - w porównaniu z tym, jak tłuste i posklejane były wcześniej, teraz są jak aksamit.
Rozglądam się po namiocie, szukając kogoś, kto wyjaśniłby mi, co się tu w ogóle wyrabia. W kącie dostrzegam jakąś kobietę, ubraną w podobną sukienkę co ja, tylko znacznie dłuższą, uczesaną także na grecką modłę - jej brązowe włosy są spięte w obfity kok, a niektóre pasma zaplecione w cienkie warkoczyki.
- Uhm... - odchrząkuję. - Proszę pani?
Brunetka odwraca wzrok w moją stronę, a następnie podchodzi do mojego łóżka i ostrożnie siada na brzegu.
- Nareszcie się obudziłaś! - mówi entuzjastycznie, potrząsając dłonią w radosnym geście. - Mów mi Lamia, dobrze? "Proszę pani" brzmi trochę zbyt formalnie, nie uważasz? - chichocze, a jakieś piętnaście złotych bransoletek na jej drugiej ręce grzechocze, wydając zimny, metaliczny dźwięk, kiedy sięga po szklankę z jakimś dziwnym płynem o kolorze zaschniętego na asfalcie błota. - A teraz napij się trochę nektaru, ptaszyno. To przyspieszy zrastanie się ręki - tłumaczy, podając mi naczynie.
Staram się zignorować to, że nazwała mnie ptaszyną i biorę łyk, spodziewając się, że napój będzie smakował równie obrzydliwie, jak wygląda, ale, ku mojemu zdziwieniu, do złudzenia przypomina dietetyczną colę z McDonald's, ulubiony napój mojego brata.
Opróżniam duszkiem całą szklankę i niemal czuję, jak kości prawego przedramienia wracają do prawidłowego stanu.
_________________________________
Myślałam, że już nie zdążę dodać nic przed Gwiazdką, ale proszę - sama siebie zaskoczyłam. Krótko, bo krótko, ale jest.
Partię Seana zmieniałam chyba jakieś tysiąc razy, zaraz pewnie znajdę jeszcze coś, co mi się w niej nie podoba; szczęście w nieszczęściu, że już to upubliczniam.
No i powoli wracamy do punktu widzenia Madison, ale jeszcze nie wiem, czy będę się go trzymać w najbliższym rozdziale, bo mam w planach całkiem zabawny zwrot akcji.
Jeszcze raz, najlepsze życzenia świąteczne dla wszystkich, dużo, duuużo ciepła, zdrowia, spełnienia marzeń i naprawdę wszystkiego, wszystkiego najlepszego (oh, jak ja nie umiem składać życzeń, przepraszam)!
Uściski,
Cece.